Siri Pettersen
Tłum. Anna Krochmal i Robert Kędzierski
Wyd. Rebis, 2018.
Siri Pettersen, znana polskim czytelnikom z trylogii „Krucze pierścienie”, tym razem proponuje historię dwunastoletniej, niezadowolonej z swojego życia Kine, która pewnego dnia znajduje sposób na to, by odciąć się od tego, co ją irytuje. A irytuje ją praktycznie wszystko – rodzice, szkoła, miasteczko, w którym żyje, sąsiedzi, miejska pływalnia czy nawet pogoda. Tajemnicza szklana bańka, początkowo zdająca się być remedium na wszystkie kłopoty, okazuje się nie tylko magiczna, ale i groźna. Młoda bohaterka zostaje zmuszona do zweryfikowania zarówno swojego podejścia do otaczającej ją rzeczywistości, jak i rozliczenia się z własną przeszłością.
Z początku „Bańka” zdaje się być lekko drażniącą opowiastką o bardzo denerwującej bohaterce. Zapewne byłaby to mieszanka nie do zniesienia, gdyby nie fakt, że jest nad wyraz ciekawie napisana. Wewnętrzne monologi protagonistki są pełne złośliwego poczucia humoru i błyskotliwych obserwacji zastanej rzeczywistości. Pod pozorem prostej bajki z magią i grozą w tle otrzymujemy mądrą przypowieść o akceptacji przeciwności, z jakimi przychodzi się borykać niemal każdemu w wieku lat nastu.
Na szczególną uwagę zasługuje bowiem sama konstrukcja głównej bohaterki: Kine nie jest klasyczną ofiarą, której cały świat chce zrobić na złość. Nie jest też typowym przykładem „tej złej”, zmieniającej się nagle pod wpływem magii, niesamowitych wydarzeń czy młodzieńczej pierwszej miłości. Jest za to zgrabnym połączeniem tych wszystkich cech, a droga, jaką przechodzi – od buntu przeciwko wszystkim, do zrozumienia samej siebie – chociaż momentami trochę straszna, może być bardzo pouczająca dla czytelnika i starszego, i młodszego. Jedynym, co warto sprawdzić przed przekazaniem „Bańki” pociechom, to dosadność niektórych sformułowań pojawiających się w książce, gdyż nie wszystkie zdają się być odpowiednie dla dzieci w wieku lat dziesięciu czy dwunastu.
Tekst ukazał się pierwotnie w Nowej Fantastyce (KLIK!)
Tekst ukazał się pierwotnie w Nowej Fantastyce (KLIK!)
***
Na fali popularności opowieści o superbohaterach nie dziwi fakt, że powstają kolejne pozycje usiłujące wpisać się w ten trend. Tak jest właśnie z „Gwardią” – pierwszym tomem trylogii „Triskel”, debiutem powieściowym Krystyny Chodorowskiej. Opowieść zawiera w sobie wszystko to, co niemal każda znana historia łącząca opis dystopii z obowiązkowymi elementami paranormalnymi. Mamy zatem i ludność uciskaną przez złe imperium, i wybrańców obdarzonych przeróżnymi mocami i – jakżeby inaczej – wyjątkową bohaterkę z gatunku „tylko ty możesz uratować ludzkość”. Pojawia się nawet wątek romantyczny, szczęśliwie jednak nie dominuje on całej historii, zapewne ze względu na męczące wręcz natężenie wydarzeń i zwrotów akcji.
Podczas lektury „Gwardii” najbardziej razi wyraźne celowanie w typowo rozrywkową prozę, która nie wymaga od czytelnika niczego nastawieniem na bezrefleksyjną frajdę. O ile bowiem tworzenie opowieści mających bawić samo w sobie nie jest niczym złym, o tyle w książce Chodorowskiej rzuca się w oczy swoista komiksowość opowiadanej historii i brak jakiejkolwiek wartości dodanej. Co więcej, nawet w chwilach, gdy bohaterowie ukazują swoją ukrytą naturę (i niekoniecznie chodzi tutaj o ich supermoce), to na poziomie fabularnym czy konstrukcyjnym nie można liczyć na najmniejsze chociażby zaskoczenie. Tak samo prezentuje się obecne w tej książce dość swobodne czerpanie z kultury i popkultury – nawiązania i ewentualne wprowadzone modyfikacje są na tyle oczywiste, że nie można się oprzeć wrażeniu obcowania z może i niebrzydkim, ale jednak już trochę znoszonym patchworkowym swetrem
Pierwszy tom „Triskela” może zatem być dobrą pozycją startową dla kogoś, kto z urban fantasy nie miał do tej pory żadnej styczności; w pozostałych przypadkach najlepiej nastawić się na typowo nieangażującą lekturę.
Tekst ukazał się pierwotnie w Nowej Fantastyce (KLIK!)
Tekst ukazał się pierwotnie w Nowej Fantastyce (KLIK!)
***
Poszukiwanie przyzwoitej grozy nie jest zadaniem łatwym – opatrzenie horrorami sprawia, że nie dajemy się już tak łatwo przestraszyć. Znacznie częściej odczuwamy zażenowanie, gdy mamy do czynienia z czymś, co hipotetycznie powinno ten strach wzbudzić. Na szczęście pojawiają się dzieła takie, jak „Ostatnie dni Jacka Sparksa”.
Pozornie mamy tutaj do czynienia z typową historią antypatycznego i aż do przesady racjonalnego dziennikarza, który miał nieszczęście zginąć w dość tajemniczych okolicznościach. Opowieść poznajemy dwutorowo: z jednej strony śledzimy zapiski głównego bohatera, z drugiej – zostają one uzupełnione (już pośmiertnie) przez jego brata, Alistaira. Zabieg ten, prócz ukazania, jakim egocentrykiem był Sparks, z czasem zasiewa w nas ziarenko niepokoju. Protagonista okazuje się być na wskroś niewiarygodny, jego relacje zdają się przeczyć temu, co dopowiada nam jego brat, a i Jack często przeczy sam sobie. Historia zaczyna być coraz bardziej niesamowita (pomimo chwilami oczywistych horrorowych zagrywek) i chociaż razem z bohaterem racjonalizujemy sobie kolejne wydarzenia, to coś ewidentnie jest nie tak z całą tą relacją i do samego końca nie wiadomo, gdzie kończy się autokreacja Jacka, a gdzie zaczyna faktyczny zapis wydarzeń.
Sposób konstrukcji „Ostatnich dni Jacka Sparksa” nie jest niczym nowym, podobnie jak większość niesamowitych elementów obecnych w książce. Jednak swoboda, z jaką autor bawi się konwencją sprawia, że o nudzie możemy zapomnieć. I nie ma znaczenia to, czy zaliczamy się do horrorowych wyjadaczy wyłapujących wszelkie nawiązania, bowiem powieść Arnoppa okazuje się być przede wszystkim pozycją przyzwoicie rozrywkową, ze sprawnie wprowadzonym wątkiem nadnaturalnym. Który, gdyby jakiś przeciwnik grozy się uparł, można spokojnie i racjonalnie zanegować, nie tracąc przy tym prawie nic z lektury.
Tekst ukazał się pierwotnie w Nowej Fantastyce (KLIK!)
Tekst ukazał się pierwotnie w Nowej Fantastyce (KLIK!)
***
Są powieści, zaliczane do young adult, które pomimo stuprocentowego wpisywania się w gatunek oferują coś ciekawego – rzadko spotykany rodzaj mocy magicznych, opowiedzianą na nowo legendę, czy też przemycenie pod pozorem lekkiej opowiastki tematów poważniejszych. Są też książki takie jak „Proroctwo Cieni”, w których najbardziej porywającym elementem jest blurb, a wszystko inne to zlepek z checklisty „co każde YA posiadać powinno”.
Oto poznajemy Nicole Cassidy, uczennicę liceum, która po przeprowadzce do nowego miasta dowiaduje się, że jest czarownicą. I to nie byle jaką, bo wywodzącą się wprost od greckich bogów. Oczywiście, mimo wcześniejszej niewiedzy, bohaterka błyskawicznie uczy się korzystać ze swoich mocy – przychodzi jej to (jakżeby inaczej) nawet łatwiej niż tym, którzy o swoim „boskim” pochodzeniu wiedzieli od zawsze. Dodatkowo już na pierwszych stronach powieści pojawia się nieziemsko przystojny Blake, który zgodnie z prawidłami gatunku od razu zwraca uwagę na naszą bohaterkę, ale, cóż za zaskoczenie – ma już dziewczynę. W „Proroctwie” mamy też starożytną przepowiednię sprzed trzystu lat (!), łączącą losy Nicole z czworgiem innych młodocianych czarowników (wśród których znajduje się, jakżeby inaczej, Blake i jego dziewczyna), tajemniczą misję, konieczność ukrywania całego zamieszania przed niemagicznym światem i ciągłe rozterki sercowe protagonistki.
Tak obszerny zarys fabuły jest zabiegiem celowym, gdyż po pierwsze – ukazuje jak bardzo wtórną powieścią jest dzieło Michelle Madow, po drugie zaś, mimo najlepszych chęci, niemożliwym jest znalezienie w tej historii jakiegokolwiek głębszego przekazu. Jeśli dodać do tego bardzo prosty język, jakim napisany został pierwszy tom „Elementals”, wpadki tłumacza i momentami niechlujną redakcję, otrzymamy pełen obraz kolejnej powieści „młodzieżowej”, o której zapomina się tuż po przeczytaniu.
Tekst ukazał się pierwotnie w Nowej Fantastyce (KLIK!)
Tekst ukazał się pierwotnie w Nowej Fantastyce (KLIK!)
0 comments:
Prześlij komentarz
Szanuję krytykę, ale tylko popartą odpowiednimi przykładami. Jeśli chcesz trollować, to licz się z tym, że na tym blogu niekulturalnych zachowań tolerować nie będziemy, a komentarze obraźliwe będą kasowane :)