Po raz drugi na łamach Kronik Nomady goszczę Kamila Muzykę (poprzedni jego tekst znajdziecie tutaj KLIK!). Dzisiaj będzie nietypowo, bo nie o książce, a o wyjątkowym albumie muzycznym. Nie lękajcie się jednak - nadal pozostajemy w świecie fantastyki, po prostu zaglądamy w nieco inne i mniej u nas popularne jego zakamarki. Zapraszam!
”Rigel 9” David Bedford i Ursula le Guin
Kultura fandomu i fantastyki powszechnie kojarzy się głównie z książkami. Książki były tym medium, które najlepiej syciło wyobraźnie, pozwalało angażować się w przeżycia bohaterów. Następnie przyszedł film i komiksy, ale do dziś narzekamy, że „książka była lepsza” lub „to samo było już w książce tamtej autorki/tamtego autora”. Obecnie nowym medium, na które z lubością narzekają mole książkowe, są oczywiście gry komputerowe: „Ten zły gimbofandom, co dał zarobić ludziom, co okradli Sapkowskiego z pomysłu i nawet żołędzi nie zostawili!”.
Zostawiając na bok biczowanie się makaronem i męczennictwo świętej kiszki, przejdźmy do meritum. Do muzyki!
Zostawiając na bok biczowanie się makaronem i męczennictwo świętej kiszki, przejdźmy do meritum. Do muzyki!
Fandomu w latach 70ych i 80ych był związany ze swoistą sceną muzyczną. Najczęściej był to filk (tak, to nie literówka), czyli szanty, ballady czy utwory w stylu country o tematyce ściśle związanej z science fiction lub Fantasy, czasami parodiujące takie legendy jak Star Trek.
Pojawiły się także bardziej profesjonalne nagrania i kompozycje. Taką jest właśnie Rigel 9.
Album, wydany w 1985 roku, jest owocem wspólnej pracy Davida Bedforda, kompozytora avant-gardowego oraz Ursuli le Guin, która napisała libretto. Historia, przedstawiona w 4 utworach z grubsza 14 minutowych utworach, jest klasyczną przygodą SF: Trzech astronautów, Kappa, Lee i Anders lądują na lesistej planecie Rigel 9, poznają dziwnych mieszkańców tutejszej planety. Nie chcąc psuć zabawy i wyjawiać pewnych wątków, które były dla mnie „esencją wczesnego Hanishu”, przejdę do oprawy muzycznej.
Wspomniałem wcześniej, iż każdy z czterech utworów trwa mniej więcej czternaście minut. Ich style różnią się między sobą. Uwertura i scena 1 przypominają bardziej progresywnego rocka opartego na dominacji klawiszy, natomiast scena 4 przywołuje odgłosy syren z „Dwunastu Prac Asterixa”. Pojawiający się żeński głos Echo celowo jest nie do końca zrozumiały, ale nie można odmówić mu piękna i magii. W pewnych momentach, kiedy mówi statek, Echo czy astronauci muzyka oczywiście cichnie. Czego brakuje, to może faktycznego rocka i może efektów dźwiękowych (gdyż kwestie bohaterów nie są śpiewane, tylko mówione jak w słuchowisku).
Kompozycja nader ciekawa, chociaż nie jest to adaptacja muzyczna „Wojny Światów” H.G Wellsa pod batutą Jaffa Wayne’a (gdzie tu brakowało właśnie takiego motywu klawiszowego jak w „Eve of the war”, który zostawiałby w słuchaczu ślad, który wołałby o powtórzenie utworu), jednak równie dobrze możemy domagać się concept albumów na poziomie „Thane to throne” Jag Panzera, „Nordland” Bathorego czy „Realm of Chaos” Bolt Throwera. Jednak nie jest to ani popis metal/viking-opery, ani grindcore dla nerdów. Nie jest to także jeden z wielu albumów filkowych tamtych czasów. Jest to dobra i godna polecenia kompozycja, w której, pomimo swoich małych niedociągnięć, zarówno przygoda jak i bohaterowie trzymają się tego „sense of belonging” który lubimy w prozie le Guin, a muzyka zwyczajnie nie gryzie w uszy.
4/5
Kamil "Tygrzyk" muzyka – naczelny troll fandomu, wielokrotnie nagradzany banhammerem, w tym Banem Fenrira za długie formy forumowe nie mające związku z tematem w roku 2017.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Szanuję krytykę, ale tylko popartą odpowiednimi przykładami. Jeśli chcesz trollować, to licz się z tym, że na tym blogu niekulturalnych zachowań tolerować nie będziemy, a komentarze obraźliwe będą kasowane :)