Rozpoczynając lekturę „Ostatnich dni Nowego Paryża” pozornie wiemy, czego się spodziewać. Miéville przyzwyczaił nas do nieoczywistych konstrukcji świata przedstawionego oraz przemycanych różnych hipotez dotyczących czy to nauki, czy szeroko pojętej sztuki. Od pierwszego akapitu wrzuceni zostajemy w losy Paryża A.D. 1950, w którym wybitnie coś jest nie tak z normalnością. W zasadzie – coś tu nie pasuje niemal na każdym kroku, a praktycznie każde przeczytane zdanie utwierdza nas w przekonaniu, że tym razem autor posunął się trochę za daleko w próbie przybliżenia odbiorcy swojej wizji. I chociaż w pewnym momencie powieść zbacza ku starej dobrej opowiastce o walce dobra ze złem, czy próbie przeciwstawienia się przeznaczeniu, to mimo wszystko ciągle podskórnie daje się wyczuć, że cała fabuła jest tylko pretekstem do opowiedzenia o tym, co Miéville’a pasjonuje.