5 maj 2018

To, co najważniejsze.

Fragment okładki wg. projektu Dark Crayon/Piotr Cieśliński

Zapowiedzi pierwszego tomu „Tego, co najlepsze”, będącego kompleksowym przeglądem twórczości Ellisona, pełne były wielkich słów o najważniejszej premierze fantastycznej ostatnich lat. Na okładce sama Ursula K. Le Guin zachęcała do lektury twierdząc, że „bez Harlana byłoby nudno”. Nauczony doświadczeniem czytelnik z marszu podchodzi do takich rewelacji z sporym dystansem, tym bardziej, że w Polsce wydano zaledwie nikły procent z 1700 opowiadań autorstwa jednego z chyba najbardziej płodnych autorów ostatnich kilkudziesięciu lat. Powstaje zatem pytanie: czy Harlan Ellison był dla zachodniej science fiction tym, czym dla polskiego kryminału Remigiusz Mróz, czy też problem jest bardziej… systemowy?

Pierwsze teksty, zamieszczone w wydanej niedawno antologii, skłaniałaby raczej do postawienia na pierwszą opcję – czytelnik dostaje bowiem opowiadania nieskomplikowane i hipotetycznie niewarte uwagi. Zarówno ich konstrukcja, jak i brak jakiegokolwiek przesłania może na wstępie zniechęcić, nawet pomimo świadomości, że zostały one napisane przez nastoletniego Harlana. Być może to kwestia oczekiwań, które po lekturze wstępów autorstwa Terry’ego Dowlinga i Jerzego Rzymowskiego są wysokie, być może przyzwyczajenia współczesnego odbiorcy do zupełnie innej konstrukcji krótkiej formy, niemiej – od samego początku nie jest łatwo. I chociaż każda kolejna przeczytana opowieść stopniowo potwierdza pełne podziwu słowa wyżej wymienionych, to przed rozpoczęciem przygody z Ellisonem warto jest się choć trochę przygotować. I nie chodzi tutaj o zapoznanie się z pełną biografią autora czy dziesiątkami tekstów krytycznoliterackich (co w sumie też by nie zaszkodziło), a o pewne przestawienie czytelniczej wrażliwości i choćby szczątkowe zdanie sobie sprawy z kontekstu stricte historycznego.

Pisarstwo Harlana jest niesamowicie związane z otaczającym go światem; widać to zwłaszcza jego dorosłych dziełach, w których z niesamowitą wręcz przenikliwością demaskuje mechanizmy rządzące zarówno jednostką, jak i całymi społecznościami. Dodatkowo, umieszczone w pierwszym tomie teksty niefantastyczne nie tylko wzmacniają przekaz, ale i pozawalają na głębsze zajrzenie w duszę autora. A to jest już coś, do czego nawet zaprawiony w czytelniczych bojach odbiorca musi się przyzwyczaić, bo chociaż sam Ellison w „Miłosnej serenadzie dla Jerry’ego Falwella” twierdzi, że „(…) ocenianie dzieła artysty na podstawie jego życia to dziecinny zwyczaj, którego lepiej się pozbyć dla własnego dobra.”, tak nie sposób oddzielić tego co i jak tworzył Harlan od tego, jakim był człowiekiem i co dane mu było przeżyć. Owszem, dobre dzieła powinny bronić się bez względu na wspomniany wcześniej kontekst (i tak właśnie jest z większością tekstów zamieszczonych w „Tym, co najlepsze”), jednak im więcej dane jest nam dowiadywać się o autorze, tym więcej jego znajdujemy w każdym z opowiadań. To może niepokoić, czasem wręcz odrzucać, a co za tym idzie – może też sprawić, że wielu ludzi od Ellisona zwyczajnie się odbije, gdyż wrażliwość, jakiej wymaga on od swoich czytelników nie jest czymś, co można wykształcić sobie podczas kilku dni spędzonych z omawianym zbiorem.

Na sam koniec warto wspomnieć kilka słów więcej o felietonach, które zamieszczono w „Tym, co najlepsze”. Podobnie jak teksty fantastyczne, tak i publicystyka Ellisona nie daje się łatwo zaszufladkować. Tak samo, a może nawet i bardziej, widać w niej wnikliwość obserwacji i bezkompromisowość ocen, jakie wydaje Harlan wszystkiemu dookoła. Nie ma kompletnie znaczenia, czy mówi on o przedmiotowym traktowaniu kobiet, etosie pisarza czy bólu po stracie najbliższych. Za każdym razem wnioski, do jakich dochodzi się wspólnie z nim nie napawają optymizmem, nawet gdy sprawa pozornie dotyczy zupełnie innych czasów i światów. Okazuje się bowiem, że wystarczy zamienić kilka imion, miast i dat, a otrzyma się przerażająco trafną migawkę z naszej rzeczywistości.

Czytanie Ellisona zdaje się być wyzwaniem, sprostanie któremu przynosi słodko-gorzką satysfakcję. Doświadczony fantasta po części wraca na stare śmieci, które niekoniecznie okazują się „starymi dobrymi czasami”. Czytelnik młodszy stażem musi nauczyć się pewne kwestie, chociażby fantastyczne, przyjmować jako pewnik, by być w stanie odkryć głębię, jaka kryje się w każdym fragmencie „Tego, co najlepsze”. Pozornie banalne stwierdzenie, że to książka czyta człowieka w przypadku tej pozycji wydaje się być jak najbardziej na miejscu, i jedynie warto by było zamienić tytuł na „To, co najważniejsze”. A czy najważniejsze w fantastyce, twórczości Ellisona czy w czytelniku – to już zupełnie inna historia.

Tekst ukazał się pierwotnie w Nowej Fantastyce 02/2018 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Szanuję krytykę, ale tylko popartą odpowiednimi przykładami. Jeśli chcesz trollować, to licz się z tym, że na tym blogu niekulturalnych zachowań tolerować nie będziemy, a komentarze obraźliwe będą kasowane :)