17 paź 2017

Bardzo trudne sprawozdanie z lektury, czyli Marcin Przybyłek na tapecie.

No i stało się. Po raz pierwszy od dawna mam spore wątpliwości czy jest sens pisać i publikować tekst o przeczytanej ostatnio książce. Może wydawać się to dość zabawne, bo w sumie, skoro i tak od czerwca nic nie publikowałam, to po jaką cholerę się zmuszać? No właśnie nie bardzo wiem po jaką (bo i tak mi za to nie zapłacą), ale coś mnie gniecie w miejscu, gdzie normalni ludzie mają serce. Nie jestem w stanie zmilczeć tego, jak bardzo zawiodłam się podczas czytania książki, która w domyśle miała być niczym innym jak czystą rozrywką. Krótko mówiąc – czas na sprawozdanie z lektury vol. 9 (chyba), czyli o drugiej odsłonie Orła Białego słów kilka.



Czym jest Orzeł Biały (w dalszej części tekstu nazywany Orłem lub OB.) większość z was wie. Jeśli jeszcze się nie zetknęliście z tym dziełem, to zapraszam do lektury sprawozdania z lektury pierwszego tomu. W skrócie: OB był swoistym eksperymentem literackim, bardzo udanym, oczywiście jeśli podczas czytania przyjęło się pewne założenia. Jakie to założenia? A chociażby takie, że oto nie mamy przed sobą dzieła wybitnego, pretendującego do jakiejkolwiek heh… głębi. Ot, odrobina marketingu i sporo łechtania próżności potwora zwanego Fandomem. Sprawa fajna, która wyszła Marcinowi Przybyłkowi nader zgrabnie. Nie będzie zatem przesadą twierdzenie, że większość czytelników OB1 z niecierpliwością czekało na drugi tom historii o potyczkach dzielnych Polaków z hordami debilnych orków. Co więcej, do drugiego tomu Marcin zaprosił jeszcze więcej fandomowej i okołofandomowej braci, akcja promowania książki trwała niemal nieprzerwanie od momentu wydania jedynki, na wydanie kolekcjonerskie ludziska rzuciły się jak orki na hertzburgera, i… coś poszło wybitnie nie tak.

Czasem, przy powieściach niejednoznacznych/specyficznych miewam problem z doprecyzowaniem przyczyny braku pełnego zadowolenia z lektury. W przypadku nowej książki Przybyłka tego problemu, niestety, nie mam. Co więcej, jestem w stanie opisać go krótko: co za dużo, to niezdrowo. Ponieważ jednak jesteście na Kronikach Nomady, na których pojęcie „krótko” nie istnieje, poniżej rozpiska elementów, które na pojęcie „za dużo” się załapały.

1.) Bohaterowie.

Rozumiem skąd ich tylu, sama przecież zgłosiłam się dwukrotnie(!) na uczestnika przygód biało-zielonej braci. Spotykanie na kartach powieści ulubionych fantastów jest czymś niesamowicie miłym, zwłaszcza, gdy naprawdę widzimy w tych kreacjach naszych realnych znajomych. Oczywiście nie są to odwzorowania 1:1, ale drobne smaczki, które Marcin wrzuca sprawiają, że człowiek po prostu w nich wierzy. I gdy spotyka ich później w Paradoxie lub na konwencie, to jedyne co może, to się uśmiechnąć. Lub poplotkować o udanych i nieudanych Orłowych/orkowych romansach.

Szkopuł w tym, że prócz naszego ukochanego autora nie ma chyba nikogo, kto kojarzyłby WSZYSTKIE postacie przewijające się w Orle. Jeśli na dodatek czytelnik nie ma pamięci do imion bohaterów („cześć, mam na imię Silaqui i już podczas lektury nie pamiętam,jak się nazywa główny bohater”), to może mieć nielichy problem z śledzeniem akcji. Bo bohaterów jest zwyczajnie za dużo. Są momenty, czy wręcz całe strony, w których nagromadzenie imion, pseudonimów i nazw własnych sprawia, że najzwyczajniej w świecie przestaje to być czytelne. Ot, chwilami dostajemy ścianę tekstu, w której milion ludzi robi milion rzeczy w milionie pojazdów i za żadne skarby świata nie da się tego wszystkiego zarejestrować prawidłowo. Kończy się to pomijaniem kilkudziesięciu osób, by nie stracić kawałka akcji. I na nic tutaj próby czytania powoli, czytania po raz drugi czy trzeci – tego nie da się przebrnąć bez pewnej straty dla książki.

A szkoda, bo zapewne wymieniani w takich momentach fandomici czytają swe fragmenty z wypiekami na twarzy (ja swoje tak czytałam!). I jak tu się później przyznać przed jednym czy drugim, że dany fragment przeleciało się jedynie wzrokiem? I że się nie pamięta, że dany fajny „ktoś” pojawia się na łamach OB2? Koszmar, totalny koszmar! A przecież nie tak dawno (znów link, tak dla przypomnienia) jako zaletę OB1 przedstawiałam właśnie to, że nie był powtórką z Szczurów Wrocławia. Właśnie dzięki zachowaniu umiaru w ilości bohaterów. Tym razem, niestety, Marcin nieco za bardzo nam się rozbisurmanił, i nie wyszło mu to na dobre.

2.) Detale.

Tutaj w sumie zarzut wiąże się z poprzednim – wprowadzając tyle postaci autor zapewne chciał zadowolić wszystkich i umieścić chociaż kilka słów tłumaczących, dlaczego jeden z drugim i trzecią pojawiają się w danym momencie. Powtórzę raz jeszcze – rozumiem DLACZEGO zostało to zrobione, nie przemawia do mnie natomiast w JAKI sposób zostało to wykonane. To chyba z resztą ostatnio bolączka kilkutomowych wydań tworzonych przez naszych rodzimych autorów: chcą opowiedzieć wszystko, zapominając, że przecież czytelnik, chociaż z umiłowaniem czyta o orkach (i innych intelektualnych amebach), to jednak IQ ma od nich nieco wyższe i czasem chciałby pewnych rzeczy zwyczajnie nie wiedzieć. Znajomi fantaści zazwyczaj lubią trenować swoją wyobraźnię, czasem wolą przyjmować pewne kwestie jako pewnik, a tłumaczenie każdego niuansu i opowiadanie każdej historii z szczegółami niekoniecznie się sprawdza. Poza tym, jakoś dziwnym trafem, spotkałam się z wieloma głosami traktującymi o zmęczeniu zbyt rozbudowanymi postaciami z dziesiątego planu. Nawet jeśli jednostkowo ich historie są ciekawe lub po prostu zabawne.


3.) Dowcipy naprawdę niskich lotów.

Gdy chwaliłam OB1, jedną z rzeczy które zaliczałam na plus było poczucie humoru Marcina. Chwilami absurdalne, często rubaszne (by nie powiedzieć – koszarowe), ale jednak – dostosowane do ogólnego zamysłu powieści. W jedynce udało się Marcinowi mnie rozśmieszyć, nie udało mu się natomiast mnie zniesmaczyć czy oburzyć. W OB2, niestety, jest zupełnie odwrotnie I by nie było – ja rozumiem, że taka konwencja, że prosta rozrywka i żarty koszarowe. Znam, lubię i niektóre nawet szanuję, chociaż opowiadam je raczej w określonym gronie. Czasem potrzeba wyczucia, by nie przekroczyć pewnej granicy. Niestety, żarty związane z orkami (a zwłaszcza z takim jednym, co apokalipsę sobie ukochał), sprawiały, że czułam się zażenowana podczas lektury. A to nie zdarza się często, co to to nie…

Marcin Przybyłek, człowiek niesamowicie inteligentny i bardzo empatyczny, zaoferował mi takie „sytuacje komiczne”, których nigdy w życiu bym się po nim nie spodziewała. Jeszcze raz – dopuszczam żarty z nieomal wszystkiego, często bawią mnie rzeczy, będące na granicy dobrego smaku. Ale w OB2… usiłowanie bycia zabawnym, usiłowanie szokowania czytelnika wulgarnością, dysonans między fragmentami ludzkimi i orkowymi - był zwyczajnie zbyt duży. To coś na zasadzie – ja rozumiem, że są ludzie, którzy disco polo uważają za najlepszą muzykę na świecie, ja nawet rozumiem, że niektórzy mogą tego słuchać bez krwawienia z uszu itp. Ale czy tak inteligentny autor jak Marcin musi mi wrzeszczeć nad uchem teksty w stylu „on szczela niciom z dópy”? To prawie tak, jakby katował nas na swoim FB hitami z PoloTV. 10 razy dziennie. To może być zabawne, gdy wspomnimy o tym raz. Wielokrotne powtarzanie żartów na poziomie dwunastolatka opitego Arizoną - już nie. 

I by nie było, powtarzam po raz setny: fallusy pałętające się to tu, to tam, raczej mnie nie ruszają. Orki, gwałcące i/lub pożerające wszystko też nie. Ale fragmenty tak bardzo… prymitywne, że aż wstyd się przyznać do znajomości człowieka, który to opublikował - niekoniecznie. I tu nawet nie chodzi o mój książkowy snobizm, bo, pomimo że snobem jestem, to przecież OB1 chwaliłam i chwalić będę nadal, mimo że do snobizmu nie bardzo pasuje. Tylko… gdy podczas rozmów z czytelnikami obu Orłów (z którymi przecież wielokrotnie żartujemy w sposób nie do końca wyrafinowany) słyszę podobne do moich zarzuty, to coś musi być na rzeczy. Śruba, która nakręcała OB1, w kontynuacji została dokręcona za bardzo. A szkoda.

4). Siły nadprzyrodzone.

Tutaj się poddaję. Nie wiem po co, nie wiem, dlaczego i nie wiem za jakie grzechy Marcin uraczył nas tym całym absurdem. I to zarówno w wydaniu orkowym, jak i ludzkim. Wypieram te wątki z pamięci, staram się udawać, że przeczytałam to nie w OB2, a w jakimś zapomnianym przez bogów vanicie. Nie rozmawiajmy o tym więcej…


By nie było jednak, że tylko ganię – gdyby OB2 był powieścią totalnie do niczego, nie przeczytałabym go w błyskawicznym tempie. Były chwile, gdy bawiłam się nieźle. Były momenty, gdy widziałam poszczególnych bohaterów tak, jakby stali tuż obok mnie. Ripley, Liteon, Thomas, Miktus, Kaczuszki, Żmij, Tygrzyk, Kicia, Dalambert, Justyn i wielu innych - za każdym razem, gdy pojawiali się na łamach powieści, wywoływali u mnie ciepłe uczucia. Czasem uśmiech, czasem wzruszenie, czasem lekką irytację. Czyli dało się i jest dla Marcina nadzieja. Co więcej – do OB3 zgłoszę się z przyjemnością, czekać będę z niecierpliwością i, mam nadzieję, przeczytam z radością. Mimo wszystko udało się Marcinowi między te bezsensowne zagrywki wpleść historię, która może się podobać. Właśnie dzięki tym postaciom, które zrobione zostały tak, że nie da się przejść obok nich obojętnie. I tej nadziei będę się trzymać.

A jeśli OB3 spełni swe zadanie to OB2 będę wspominać jako klasyczny drugi tom, który zwyczajnie się nie udał.
I tego i sobie, I Marcinowi z całego serca życzę :)

0 comments:

Prześlij komentarz

Szanuję krytykę, ale tylko popartą odpowiednimi przykładami. Jeśli chcesz trollować, to licz się z tym, że na tym blogu niekulturalnych zachowań tolerować nie będziemy, a komentarze obraźliwe będą kasowane :)