Przy okazji opublikowania tekstu o trzecim tomie Głębi mój największy i najwierniejszy fan stwierdził, że pisząc o książkach ciągle narzekam. I to nawet nie tyle narzekam na kiepską literaturę (bo tej od dawna prawie zawsze udaje mi się unikać), co narzekam na całą otoczkę z związaną z pisaniem o fantastyce. Na to, jak czasem ciężko jest przeskoczyć z jednej mentalności w drugą, jak trudno zacząć na nowo widzieć drugie czy trzecie dno. Lub na to, jak nie bawić się w szukanie głębi, a po prostu dobrze się bawić. albo na to, że pisanie o jakiejś książce jest dla mnie wyzwaniem. Z powodów, które są różne w zależności od tego, jakież to dzieło przychodzi mi omawiać.
Początkowo miałam zamiar się oburzyć, bo przecież jakże to?!? Przecież już nawet nie pamiętam, kiedy na łamach Kronik Nomady pojawił się tekst o książce, która by mnie w jakiś szczególny sposób zawiodła. Czyli chwalę, tak? Owszem, zdarza mi się wskazać, co w chwalonej pozycji mi nie zagrało, ale cóż poradzić – już dawno nie trafiłam na dzieło absolutne. Im więcej czytam, tym mniej pozycji zachwyca mnie w sposób totalny.
Z drugiej strony muszę, niestety, przyznać swemu wielbicielowi rację. Tak, narzekam, i marudzę. Często w taki lub inny sposób męczę się podczas lektury/pisania o lekturze. Tylko wiecie co? To właśnie w tym wszystkim lubię. Jakkolwiek bowiem bym nie doceniała istnienia fantastyki do kotleta (dowód na to macie TUTAJ), tak uczciwe zmęczenie podczas lektury potrafi bywa dla mnie doskonałą miarą jej jakości.
Nie zrozumcie mnie źle – nie mówię tutaj o drodze przez mękę, jaką jest z pewnością lektura wszystkich michalakopodobnych tworów. Mówię tutaj o zmęczeniu, które porównać można chyba jedynie z tym połączeniem napięcia i rozluźnienia, jakiego doznajemy po konkretnej porcji ćwiczeń fizycznych. Trenujemy, by osiągnąć jakiś cel i tak samo jest z czytaniem dzieł wymagających od nas nieco więcej zaangażowania. Tutaj frajda z poznania „fajnej” opowieści jest jedynie wartością dodaną, bo tak naprawdę liczy się coś innego – ten cały wysiłek, jaki mniej lub bardziej świadomie, wkładamy w próbę właściwego odczytania całej tej gamy wzorców i nawiązań. Bo o tym, że nie ma w fantastyce współczesnej dzieł zawieszonych w próżni już wiecie, prawda?
Z drugiej strony, czasem przychodzi nam zmierzyć się z wyzwaniem, które choć na pierwszy rzut oka wygląda banalnie (czy raczej – pozornie nie odstaje poziomem trudności od tego, co już nam jest znane), to w trakcie wykonywania danej czynności nagle zaczynamy wątpić w swoje możliwości. Ot, po pół roku przerwy w ćwiczeniach chcemy wrócić do formy i zaczynamy od zestawu 100 pompek i 50 podciągnięć. Albo po 10 lekturach łatwych, lekkich i przyjemnych sięgamy po Kontrapunkty. I po pierwszych powtórzeniach, po pierwszych kilku stronach czujemy, jak mięśnie zaczynają palić żywym ogniem, jak mózg buntuje się przeciwko składaniu wyrazów w ciągi posiadające chociażby nikłe pozory logiki.
Tak wyglądało moje pierwsze podejście do Bestii najgorszej. Jakże podobne (a zarazem diametralnie różne) do emocji, które towarzyszyły mi pierwszym stronom Pustego nieba. Tym razem jednak wrodzony upór i zaufanie do wydawcy przegrały z przeświadczeniem, że to nie jest proza dla mnie. Książka wylądowała z powrotem na Powergraphowej półce i przeleżała tam trochę czasu (poświęconego siedmiuset stronom czegoś zupełnie innego). Tak moi drodzy, Cetnarowskiemu udało się sprawić, że zwątpiłam, po raz pierwszy od dawna. Tylko… jakoś te kilka przeczytanych stron nie dawało mi spokoju, gryzło gdzieś tam w środku, aż podjęłam decyzję, że wracam. Że choćby nie wiem co, ale przeczytam, bo to przecież Cetnarowski! Wydany w Kontrapunktach! Ta książka nie może być zła, nie ma prawa być zła!
Zatem gdzie tkwi, do cholery, ten haczyk?
Tak wyglądało moje pierwsze podejście do Bestii najgorszej. Jakże podobne (a zarazem diametralnie różne) do emocji, które towarzyszyły mi pierwszym stronom Pustego nieba. Tym razem jednak wrodzony upór i zaufanie do wydawcy przegrały z przeświadczeniem, że to nie jest proza dla mnie. Książka wylądowała z powrotem na Powergraphowej półce i przeleżała tam trochę czasu (poświęconego siedmiuset stronom czegoś zupełnie innego). Tak moi drodzy, Cetnarowskiemu udało się sprawić, że zwątpiłam, po raz pierwszy od dawna. Tylko… jakoś te kilka przeczytanych stron nie dawało mi spokoju, gryzło gdzieś tam w środku, aż podjęłam decyzję, że wracam. Że choćby nie wiem co, ale przeczytam, bo to przecież Cetnarowski! Wydany w Kontrapunktach! Ta książka nie może być zła, nie ma prawa być zła!
Zatem gdzie tkwi, do cholery, ten haczyk?
I przeczytałam. Do ostatniej strony, ostatniego słowa, ostatniej kropki. Przeczytałam, chociaż często wyglądało to raczej na mozolne wdrapywanie się na szczyt, na który i tak nie da się wejść bo jest za stromo, a wstęp tylko dla VIPów. I to nie tak, że Bestia najgorsza mi się nie podobała. Na poziomie językowym, częściowo koncepcyjnym, opowiadania zawarte w tym zbiorze nie pozwalają na to, by przejść obok nich obojętnie. Samo to, jak Cetnarowski masakruje potoczny język polski, jak go gnie i rozciąga, zachowując przy tym wręcz nieprzyzwoitą poprawność, zasługuje na pełen szacunek. Czy może nawet podziw? Pomysły i ich wykonanie można nazwać uberpoprawnym, sposób w jaki autor Bestii konstruuje zdania jest z pewnością specyficzny i już przy drugim opowiadaniu czuć, że oto mamy przed sobą dzieła napisane przez jednego człowieka. I to człowieka, który od początku do końca wie co i jak chce przekazać.
To „jak” jest w prozie Cetnarowskiego chyba najbardziej istotne, a przynajmniej tak to odczuwałam podczas lektury i odczuwam teraz. Bo widzicie, nawet trzymając w ręku egzemplarz Bestii nie jestem w stanie (i chyba mało kto byłby) w kilku zdaniach opowiedzieć fabułę poszczególnych opowiadań tak, by nie wydały się czymś… znajomym, by nie powiedzieć - pospolitym. Znanym nam być może pod inną postacią, być może napisanym dawniej/prościej/smutniej, ale jednak… to już było. To nie jest, brońcie bogowie, jakikolwiek zarzut: współczesne opowiadania mają całkowicie inaczej rozłożone akcenty, pisze się po prostu inaczej. Akceptuję ten fakt, doceniam zabawę formą, do pewnego stopnia oczywiście. I chociaż, szczęśliwie, Cetnarowskiemu udało się nie przekroczyć cienkiej granicy między zabawą a tragicznym w skutkach eksperymentem, to jednak w tych opowiadaniach za każdym razem czegoś mi brakowało.
To „jak” jest w prozie Cetnarowskiego chyba najbardziej istotne, a przynajmniej tak to odczuwałam podczas lektury i odczuwam teraz. Bo widzicie, nawet trzymając w ręku egzemplarz Bestii nie jestem w stanie (i chyba mało kto byłby) w kilku zdaniach opowiedzieć fabułę poszczególnych opowiadań tak, by nie wydały się czymś… znajomym, by nie powiedzieć - pospolitym. Znanym nam być może pod inną postacią, być może napisanym dawniej/prościej/smutniej, ale jednak… to już było. To nie jest, brońcie bogowie, jakikolwiek zarzut: współczesne opowiadania mają całkowicie inaczej rozłożone akcenty, pisze się po prostu inaczej. Akceptuję ten fakt, doceniam zabawę formą, do pewnego stopnia oczywiście. I chociaż, szczęśliwie, Cetnarowskiemu udało się nie przekroczyć cienkiej granicy między zabawą a tragicznym w skutkach eksperymentem, to jednak w tych opowiadaniach za każdym razem czegoś mi brakowało.
Tylko nie potrafię w tym momencie jednoznacznie, niczym mój największy fan, powiedzieć CZEGO w tym wszystkim brakowało. Oto mieliśmy udane wstępy, rozwinięcia i zakończenia (ok, zakończenia nieco mniej udane...). Mieliśmy bohaterów, polszczyznę, jakiej ciężko szukać w 99,9% dostępnych na runku książkach. Mieliśmy pomysł (i czy to na fabułę, czy też na to jak ją przedstawić, to już naprawdę mało ważne) i tego pomysłu świetne wykonanie. A jednak – nie zakochałam się w frazie Cetnarowskiego tak, jak zdarzyło mi się zakochać z frazie Zbierzchowskiego. Nie zostałam oczarowana przez Bestię najgorszą tak, jak oczarowało mnie Sto dni bez słońca czy Puste niebo. Nie czułam fizycznego dyskomfortu podczas czytania Bestii tak, jak czułam go przy czytaniu Polaroidów z zagłady.
Długo się nad tym wszystkim zastanawiałam i znalazłam trzy różne przyczyny tej sytuacji. To, że wykluczają się nawzajem jakoś kompletnie mnie nie dziwi, a i was chyba też nie powinno. Wybierzcie taką, która wam pasuje...
Przyczyna druga, równie prawdopodobna (a i świadomość własnych ograniczeń też bardziej mnie ku temu rozwiązaniu skłania), to fakt, że najzwyczajniej w świecie nie rozumiem Cetnarowskiego. Nie nadajemy na nawet nie tyle tych samych, co podobnych falach. Nie przeczytałam tego wszystkiego, co autorowi Bestii było dane przeczytać, nie widzę drogowskazów, które doprowadziłyby mnie na odpowiednią ścieżkę. Rozmijają nam się z Michałem wrażliwości i poziom zdolności poznawczych. Niby oboje posługujemy się tym samym językiem, to jednak nasze „polskie” są diametralnie różne, zatem pełne porozumienie nie będzie nigdy możliwe.
Przyczyna trzecia, najbardziej prozaiczna, wygląda tak, że być może niepotrzebnie staram się szukać czegoś, czego nie ma. Bo i być nie miało! Może Bestia najgorsza jest właśnie taką książką, jaką ja odbieram: udaną próbą napisania przez Cetnarowskiego swojej literatury. Z określonymi przez niego (i doprowadzonymi do końca) założeniami, z celowym wprowadzaniem czytelnika w stan zwątpienia, z zabawą w „nie zrozumiesz, bo tutaj nie ma co rozumieć”.
Wracając do początku tego sprawozdania z (próby) lektury: tak, znów było ciężko, tak, znów trochę marudzę, Ale…
Ja już (nie) wiem, czy i dlaczego warto czytać Bestię.
Decyzja i tak (nie) należy do was.
(Nie) polecam.
0 comments:
Prześlij komentarz
Szanuję krytykę, ale tylko popartą odpowiednimi przykładami. Jeśli chcesz trollować, to licz się z tym, że na tym blogu niekulturalnych zachowań tolerować nie będziemy, a komentarze obraźliwe będą kasowane :)