Nie przepadam za współczesnym postapo. Jakoś tak się ostatnimi czasy złożyło, że gatunek ten zyskał sporą popularność: postapo ludzie czytają, a co za tym idzie: postapo jest przez ludzi pisane. Oczywiście można by się nad tym tematem pochylić głębiej i zacząć zastanawiać się skąd taka a nie inna moda, ale zdecydowanie nie czas ku temu i miejsce. Poza tym, za takowe analizy lepiej brać się, mając odhaczone wszelkie dawne mody plus świadomość tego, jak współczesna sytuacja geopolityczna wpływa zarówno na autorów, jak i czytelników. Jakiekolwiek by nie były przyczyny mody na postapo, jedno jest pewne: wysyp powieści o świecie po końcu świata niekoniecznie oznaczać musi pojawienie się dobrego postapo. Pokusiłabym się nawet o twierdzenie, że obecnie o znośną jakościowo literaturę postapokaliptyczną jest chyba trudniej niż kiedykolwiek. A gdy jeszcze za temat zabierają się ludzie młodzi… wiecie, jak jest: dobrych debiutów powieściowych jest niewiele, zatem gdy mam do czynienia z lekturą podwójnie obciążoną ryzykiem porażki raczej decyduję się na powrót do klasyków.
Czasem jednak coś sprawia, że wychodzę poza swoją strefę komfortu i sięgam po pozycję, która pozornie na starcie skazana jest na przegraną. Jakiś czas temu miałam tak z Bartoszem Olewskim i jego wydanym jako self „Za garść zbawienia i inne opowiadania”: niby rzecz nie miała prawa się udać, a jednak (o czym świadczy chociażby moja notka czy też fakt, że za jakiś czas książkę Orlewskiego zobaczymy w druku) się udała i bardzo mile mnie zaskoczyła. Czyli da się, przy odrobinie szczęścia połączonego z pewną… intuicją? Jak by tego nie nazywać: raz na jakiś czas czytam coś, co zdecydowanie nie jest moją literaturą. A przynajmniej taką na pierwszy rzut oka się wydaje.
„Czarownica znad Kałuży” Artura Olchowego nie oczarowała mnie na pierwszej stronie. Było wręcz przeciwnie: coś nie pozwalało mi przejść dalej niż kilka początkowych akapitów. (z resztą, ostatnio dość często mam problem z wgryzieniem się w książkę. Starość?) Albo mówić inaczej: nie miałam pojęcia, z której strony tę powieść ugryźć. Pierwszy rozdział (jak i kolejne) rozpoczyna się bowiem legendą o Koślawej, stylizowaną na opowieść, którą usłyszeć można było zimowym wieczorem w babcinej kuchni. Taką snutą między kęsem drożdżowego placka i łykiem mleka z wieczornego udoju. Dla kogoś, kto preferuje rozbudowane historie dziejące się w odległym kosmosie takie rozpoczęcie może okazać się nie lada wyzwaniem. Może wręcz odstraszyć od dalszej lektury. Oto miało być postapo, a tymczasem… dostajemy niespodziewanie swojską opowieść o mazurskiej wsi. Żadnych mutantów, przekombinowanych pojazdów i całej tej, do bólu już ogranej, pop-rekwizytorni. Jest za to swojsko, wręcz odrobinę przaśnie, a jednak… Olchowy wzbudza w czytelniku ciekawość. Z każdą przewróconą (albo przeklikaną) stroną ta ciekawość narasta i domaga się zaspokojenia. Cóż bowiem tak dokładnie się stało? Dlaczego tak się stało i kto ponosi winę?
Już teraz powiem wam jedno: nie będzie dane nam poznać wszystkich odpowiedzi, za to w trakcie lektury pojawi się kilka nowych pytań i wątpliwości. Czasem będzie trzeba odrobinę zawiesić wiarę w sens albo paradoksalnie, walczyć z wiarą w ludzi. Chwilami może pojawić się uczucie irytacji i smutku. Najtrudniejszą i najsmutniejszą rzeczą, jaką dostajemy w „Czarownicy znad Kałuży” jest wizja niesamowicie szybkiego upodlenia i zidiocenia społeczeństwa. Nie wierzę, nie chcę wierzyć, że mniej więcej pół wieku po zagładzie „cywilizacji” nasz piękny naród stanie się zgrają analfabetów. Owszem, mamy ku temu przesłanki, w końcu nie od dziś zabobony i donośny głos z ambony potrafią z niegłupich przecież ludzi zrobić bezmyślnych potakiwaczy, ale… historia naszego pięknego kraju nauczyła mnie jednego: im jest ciężej, tym bardziej walczymy o naszą tożsamość i o nasze dziedzictwo. A tymczasem u Olchowego wszelaka kultura jest w zdecydowanym odwrocie a umiejętność czytania i pisania dostępna jest nielicznym. Zdrowy rozsądek, logiczne myślenie czy zwyczajnie: duma z bycia Polakiem i troska o tożsamość narodową: tego w świecie Czarownicy praktycznie nie uświadczymy.
Przykrą diagnozę stawia Olchowy nam i naszym rodakom. Przykrą podwójnie, bo niestety coraz bardziej prawdziwą. I pal licho fakt, że odpowiedni człowiek na odpowiednim miejscu potrafi wyciągnąć z ludzi to, co najlepsze: historia opowiedziana w „Czarownicy znad Kałuży” dobitnie pokazuje, jak łatwo utracić to, nad czym rzesza ludzi pracowała przez stulecia. I jak łatwo ogłupiałą tłuszczę zmanipulować: bez względu na fakt czy manipulator stoi po jasnej, czy też ciemnej, stronie mocy.
Wiecie co jest w tym wszystkim najzabawniejsze? „Czarownica…” przez niemal całą lekturę jawiła mi się jako w sumie pełna ciepła i pewnej nostalgii opowieść o utraconej młodości i walce o jakieś tam ideały. Walce o zwyczajne życie w niezwyczajnych okolicznościach, w otoczeniu pełnych swoistej magii okolic. I, po części, czymś takim właśnie była, ale… ta pozornie prosta historia, napisana przystępnym językiem i bazująca na kilku ogranych schematach jakoś mnie zasmuciła. Nie ma w tym wszystkim nadziei, jaką znalazłam w „Gdzie dawniej śpiewał ptak”, nie ma przekory, jaką charakteryzował się bohater „Alei potępienia”. Czyżby tak właśnie miał się skończyć świat?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Szanuję krytykę, ale tylko popartą odpowiednimi przykładami. Jeśli chcesz trollować, to licz się z tym, że na tym blogu niekulturalnych zachowań tolerować nie będziemy, a komentarze obraźliwe będą kasowane :)