Dwa lata temu na Kronikach pojawił się wpis o czytaniu męczących książek i o tym, dlaczego warto je czytać. Jednym z zdań, które się wtedy pojawiły, było „Czasem trzeba zaryzykować i sięgnąć po coś, co nie jest z naszej ulubionej półki, czego zawsze się baliśmy ugryźć i na co czujemy się zbyt mali.” I chociaż prawdą jest, że warto wychodzić poza swoją strefę komfortu, próbować czytać dzieła z łatką ambitne/problemowe/trudne, tak dzisiaj spojrzymy na to z zupełnie innej strony, chociaż nadal pozostaniemy w temacie wychodzenia poza strefę czytelniczego komfortu.
Gust nie kształtuje się sam z siebie: człowiek pozbawiony jakiejkolwiek stymulacji z zewnątrz bardzo łatwo wpada w błędne koło przyzwyczajeń i łatwych wyborów. Po co szukać nowych smaków, skoro stary dobry schabowy sprawdza się najlepiej? Z drugiej strony, niektórzy potrafią popaść w pewien snobizm i zasmakowawszy dań wykwintnych z politowaniem patrzą na wszystko, co ma „kaszanka” w nazwie. Nie mogę rzucić pierwsza kamieniem, gdyż z pewnym poczuciem wyższości spoglądam na czytelników, ograniczających swoje literackie przygody do… przygód właśnie - do lektur lekkich, łatwych i przyjemnych. Czytelników, którzy stawiają rozrywkę nad refleksją, prostactwo nad piękno, relaks nad stymulację, zwyczajnie nie rozumiem i jakoś nie potrafię zdobyć się chociaż o odrobinę szacunku do takich delikwentów. Systemowe odrzucanie rozwoju jest czymś na wskroś złym, ale nie o tym przecież miało być.
I tak właśnie jest z ukochaną przez nas wszystkich fantastyką i nienawidzonym przez niektórych fandomem. Popadamy w niebezpieczne skrajności, nie dopuszczamy do świadomości, że istnieją opcje pośrednie: takie, w których ktoś może zachwycać się „Ślimakiem na zboczu” i jednocześnie mieć sentyment do durnej „Achai”. Albo takie, w których ktoś z równą pasją czyta Powergraphowe Kontrapunkty i Rebisowe Horyzonty Zdarzeń. Serie totalnie różne, a jednak – tak samo czytelnikowi potrzebne. Co najzabawniejsze: obie serie wymagają od czytelnika tego samego: zaangażowania. I, wbrew pozorom (zwłaszcza przy Horyzontach) pewnego oczytania.
Kontrapunkty łamią (by nie powiedzieć – kontrują) klasyczne podejście do fantastyki. Horyzonty zdarzeń natomiast, przez swoje zgrabne wykorzystywanie ogranych motywów, w sposób przyzwoity wymuszają na czytelniku zaangażowanym pewną grę: oto masz rozrywkę, pozornie prostą, ale im bardziej jesteś oczytany, tym większa frajda z lektury. Umiejętne granie schematami czy klasycznymi motywami nie jest bowiem wcale takie łatwe: szybko mona popaść w ćwiekołopatologię, ale szczęśliwie w Horyzontach udaje się tego zazwyczaj uniknąć. Książki z tej serii czyta się lekko, łatwo i przyjemnie, przy jednoczesnym poczuciu, że autorzy nie traktują czytelników jak ćwierćinteligentów (co często da się odczuć podczas lektury większości rozrywkowej fantastyki).
Błędne koło łatwych wyborów nie dotyczy bowiem tylko i wyłącznie mało ambitnych czytelników. Niemal identycznie jest z większością miłośników „ambitnej fantastyki” – takowi w pewnym momencie stają się niewiele lepsi od „tego złego mainstreamu, co fantastykę jak kurtyzanę traktuje”. Krótko mówiąc: albo czytasz rzeczy wielkie i klasyczne, alboś kiep, któremu dostęp do książek powinien zostać odebrany.
Tylko czy aby na pewno? Wiem, że zdrowy rozsądek i tolerancja to pojęcia średnio znane w internetowym polskim fandomie, ale mimo to: spróbujmy. By nie rzucać na razie nazwiskami lub tytułami ugryzę temat z innej strony. Opieranie swojej diety tylko i wyłącznie na fast-foodach jest czymś głupim i szkodliwym. Twierdzenie, że burgery z budki to najlepsza podstawa żywieniowa powinno być ścigane z urzędu. Ale już zjedzenie Big Maca raz na kilka miesięcy to nie grzech. Byle zachować pewne proporcje.
I tak właśnie jest z ukochaną przez nas wszystkich fantastyką i nienawidzonym przez niektórych fandomem. Popadamy w niebezpieczne skrajności, nie dopuszczamy do świadomości, że istnieją opcje pośrednie: takie, w których ktoś może zachwycać się „Ślimakiem na zboczu” i jednocześnie mieć sentyment do durnej „Achai”. Albo takie, w których ktoś z równą pasją czyta Powergraphowe Kontrapunkty i Rebisowe Horyzonty Zdarzeń. Serie totalnie różne, a jednak – tak samo czytelnikowi potrzebne. Co najzabawniejsze: obie serie wymagają od czytelnika tego samego: zaangażowania. I, wbrew pozorom (zwłaszcza przy Horyzontach) pewnego oczytania.
Kontrapunkty łamią (by nie powiedzieć – kontrują) klasyczne podejście do fantastyki. Horyzonty zdarzeń natomiast, przez swoje zgrabne wykorzystywanie ogranych motywów, w sposób przyzwoity wymuszają na czytelniku zaangażowanym pewną grę: oto masz rozrywkę, pozornie prostą, ale im bardziej jesteś oczytany, tym większa frajda z lektury. Umiejętne granie schematami czy klasycznymi motywami nie jest bowiem wcale takie łatwe: szybko mona popaść w ćwiekołopatologię, ale szczęśliwie w Horyzontach udaje się tego zazwyczaj uniknąć. Książki z tej serii czyta się lekko, łatwo i przyjemnie, przy jednoczesnym poczuciu, że autorzy nie traktują czytelników jak ćwierćinteligentów (co często da się odczuć podczas lektury większości rozrywkowej fantastyki).
Niezmiernie budujący jest fakt, że w fantastycznym grajdołku znajduje się miejsce na powieści plasujące się między pulpą a literaturą problemową. Pozwala to nieopierzonemu fantaście na mniej bolesne przejście do książek wymagających większego zaangażowania. A jeśli przy tym promuje się naszą rodziną fantastykę – nic, tylko czytać, zachęcać i reklamować. Bez poczucia, że oto z literackich wyżyn spadamy do rynsztoka pełnego young adult i innych tego typu zbrodni na czytelniczym guście. Bo dobra rozrywka to taka, o której można opowiadać bez zażenowania. I chyba w tym przypadku coś takiego właśnie udało mi się znaleźć.
0 comments:
Prześlij komentarz
Szanuję krytykę, ale tylko popartą odpowiednimi przykładami. Jeśli chcesz trollować, to licz się z tym, że na tym blogu niekulturalnych zachowań tolerować nie będziemy, a komentarze obraźliwe będą kasowane :)