Ostatnio niewiele mam czasu na flejmy. Jeśli na takowy trafię, to obserwuję go raczej ze spokojem, tudzież z świadomością, że wdanie się w jakąkolwiek dłuższą dyskusję jest ponad moje siły. Nic zatem nie zwiastowało tego, że jedna z facebookowych dyskusji uruchomi we mnie takie poziomy wk…urzenia, że aż będę musiała wam trochę pomaRudzić.
20 lis 2016
Wszyscy jesteśmy przestępcami
Ostatnio niewiele mam czasu na flejmy. Jeśli na takowy trafię, to obserwuję go raczej ze spokojem, tudzież z świadomością, że wdanie się w jakąkolwiek dłuższą dyskusję jest ponad moje siły. Nic zatem nie zwiastowało tego, że jedna z facebookowych dyskusji uruchomi we mnie takie poziomy wk…urzenia, że aż będę musiała wam trochę pomaRudzić.
31 paź 2016
50 odsłon Rammy, czyli sprawozdanie z lektury vol. 8
Są w literaturze fantastycznej światy, do których wraca się z przyjemnością, na których kolejne odsłony czeka się z utęsknieniem. Światy porażające rozmachem i malowniczością; dlatego wracamy na Diunę, odwiedzamy Majipoor, rzucamy okiem na zamieszanie w Ankh-Morpork, wędrujemy po Przestrzeni Objawienia i odkrywamy tajemnice Wypalonej Galaktyki. Są to uniwersa rozbudowane, zapełnione mnóstwem ras, bóstw i bytów technologicznych; często na tyle malownicze, że nie sposób po kolejnej lekturze nie zatęsknić za podróżą do któregoś z nich. Trafiają się jednak czasem światy, których w żadnym wypadku nie chcielibyście osobiście odwiedzić, ale w swej literackiej odsłonie posiadają tyle magnetyzmu, że prędzej czy później po prostu się do nich wraca. Takim tworem jest Ramma: jedno z najbardziej przerażających i intrygujących miejsc, jakie dane mi było odwiedzić podczas wędrówek po bezdrożach fantastyki.
9 paź 2016
Dobrze znać pisarza.
Początkowo miał to być wpis inspirowany dwoma tekstami, które przeczytałam niedawno w sieci. Pierwszy to dość zachowawczy tekst Qubusia, drugi to (zaginiony już w odmętach Internetu) pełen oburzenia głos dotyczący tego, jak bardzo nie można ufać polecankom naszych rodzimych autorów. Coś tam zaczęło dręczyć wykpiwane przez niektórych MaRudne serducho i zaczęłam pisać, ale oczywiście nim skończyłam pojawił się głos dyżurnego malkontenta, pirata i trolla internetowego, czyli niezastąpionego Lapsusa. I tak pierwotne plany wzięły w łeb, bo paskudny, (ale i w kilku kwestiach nadal ulubiony) Lapsus napisał niemal wszystko to, co chciałam sama napisać. Oczywiście w swoim niepowtarzalnym stylu, oczywiście nie ze wszystkim się zgadzam, ale dzisiaj chciałabym pochylić się nad kwestią przez Lapsusa zbagatelizowaną (a i Qubuś bardziej skupił się na wydawnictwach).
18 wrz 2016
Powergraph w natarciu, czyli o baśniowym "Pustym niebie" słów kilka.
Ciężki to kawałek chleba: być czytelnikiem fantastyki. Z każdej strony czyhają na takiego delikwenta niezliczone niebezpieczeństwa. A to jakiś vanitowy potwór wyciąga swe łapska po niczego się niespodziewającą ofiarę, a to wielkie profesjonalne wydawnictwo wypuszcza michalakowopodobne twory, które rwą na strzępy czytelnicze radości, morfując tę cudowną odmianę literatury w odrażające ćwiekochłony czy inne greyopiry. Mówiąc krótko: bajzel na kółkach, w którym nawet kurtyzany miast być rozpustne okazują się jedynie rozpuszczone… Co zatem pozostaje wrażliwemu i narażonemu z każdej strony na ciosy miłośnikowi dobrej literatury? Zdać się na łut szczęścia i narażać się na kolejne ciosy aż do momentu, w którym poziom punktów życia (intelektualnego) spadnie do zera i zacznie on z uśmiechem na ustach twierdzić, że w sumie prymitywna rozrywka napisana językiem ćwierćinteligenta to już literatura? Czy może raczej przed wyruszeniem w drogę powinno się zebrać dobrą i zaufaną drużynę, by razem stawić czoła przeciętności?
9 wrz 2016
Absurdalna jazda bez trzymanki, czyli sprawozdanie z lektury vol. 7
Lubię MaRudzić. Lubię narzekać na to wszystko, co sprawia, że w środku nocy nagle chwytam długopis i zapisuję kilka pełnych jadu zdań. Nie podoba mi się coraz bardziej komercyjne traktowanie fantastyki i spychanie pozycji wartościowych do nisz, o których wiedzą tylko wybrani. Irytuje mnie twierdzenie, że czytanie byle czego i byle jak jest wartością samą w sobie, a rozrywka i lekkość lektury to podstawa dobrej książki. Przecież wiemy doskonale, że lekko, łatwo i przyjemnie niemal nigdy nie idzie w parze z jakością, a przynajmniej jakością w takim rozumieniu twego słowa, do jakiego przyzwyczaiło mnie kilka ostatnich lat świadomych czytelniczych wyborów.
14 sie 2016
Lem utracony
Czasem wydaje mi się, że na swoje nieszczęście urodziłam się dobre dwadzieścia lat za późno. Albo też po prostu nie nadążam za światem i obecnymi trendami społecznymi. O ile oderwanie od rzeczywistości w życiu codziennym jakoś specjalnie mi nie przeszkadza, o tyle obserwowanie współczesnej krytyki literackiej wielokrotnie sprawia, że czuję się cokolwiek nieswojo. Sprawa jest o tyle nietypowa, że ze względu na swoją płeć i sytuację życiową powinnam doskonale rozumieć wszelkie ruchy feministyczne i z radością uczestniczyć w przeróżnych równościowych inicjatywach. Tymczasem jedyne co obecnie czuję, to rosnące zażenowanie i pragnienie powrotu do czasów, w których dobra literatura broniła się sama bez konieczności uwzględniania w odpowiednich procentach ras innych niż biała, płci wszelakich i różnych orientacji seksualnych.
24 lip 2016
Wrzuć na luz, czyli o bajkach dla dorosłych.
Zdarzają się takie dni, gdy całkowicie opuszczają nas siły i czytanie po prostu nie wychodzi. Ot, przebiegamy wzrokiem po literkach, być może nawet składamy zdania, ale sens gdzieś umyka: mózg, przytłoczony ciężarem szarej rzeczywistości nie jest w stanie wchłonąć niczego bardziej skomplikowanego od utworów czysto rozrywkowych. Niby można w takich chwilach sięgnąć po jakiś romans, ale by być szczerą: gdy przekroczy się pewien poziom zmęczenia nawet romans jest jak góra nie do zdobycia. Jedynym ratunkiem przed publiczną telewizją i milionowym odcinkiem kolejnego durnego serialu staje się wtedy jakiś przyjemny film. Nie byłabym sobą, gdybym i na tym polu nie trzymała się fantastyki, zatem i kryzysowe wybory filmowe są dość oczywiste. Oto mój największy sekret: prócz „Doktora Who” uwielbiam nieskomplikowane i pełne fajerwerków ekranizacje komiksów czy też książek fantastycznych.
30 cze 2016
Sprawozdanie z lektury vol. 6, czyli Głębia, Podlewski i Plaga
Zaczęło się niewinnie: podczas sprytnej akcji marketingowej, jaką były „Szczury Wrocławia”, udało mi się poznać kilkoro świetnych ludzi. Jednym z nich był Marcin Podlewski: młody polski autor pracujący w tamtym czasie nad swoją drugą książką, o czym nie miałam bladego pojęcia, podobnie z resztą jak o pierwszej. W listopadzie zeszłego roku udało nam się z Marcinem spotkać na Falkonie. Głębia. Skokowiec była już obecna na rynku, jednak ja na lekturę musiałam jeszcze trochę poczekać. I, by oddać sprawiedliwość temu przydługiemu wstępowi: przy całej sympatii dla autora jakoś nie czułam przymusu, by Głębię kupić i przeczytać. Miała pecha trafić w czas, gdy namiętnie poczytywałam starocie, a wszelkie nowości (a już zwłaszcza te nie najmilej się kojarzące) omijałam szerokim łukiem i zwracałam na nie uwagę tylko wtedy, gdy ktoś zaufany mi je polecił. Koniec końców: Skokowca dostałam jako prezent urodzinowy, z adnotacją „dobre to jest” i zaczęłam czytać.
29 cze 2016
Festiwal emocji czyli Nidzica 2016.
Jest takie miejsce, w którym raz w roku zbierają się niesamowici ludzie. Pokonują setki kilometrów (czasem wręcz tysiące) tylko z jednego powodu: by usiąść i pogadać o fantastyce. Festiwal Fantastyki w Nidzicy obrósł wieloma mitami, mniej lub bardziej dla niego chwalebnymi, ale chwilowo nie będę się na tym skupiać. Bo najpierw czas na emocje, a tych (podobnie jak w zeszłym roku) było mnóstwo. I jeszcze jedno: spodziewajcie się dzisiaj totalnie nieprofesjonalnego, maksymalnie prywatnego wpisu, pełnego wykrzykników i przymiotników.
19 cze 2016
Co tam panie w internecie #3
Niedawno w mojej ukochanej Loży Szyderców ktoś wrzucił link do blogowego wpisu traktującego o tym, jak to pewna autorka wkurzyła się na pewną blogerkę za niepochlebną recenzję. Niby nic nowego: raz na jakiś czas pojawia się motyw wydawnictwa lub pisarza, którzy wieszają psy (albo wręcz straszą sądem) blogerki, które ośmieliły się napisać niekoniecznie pochlebną reckę o jakimś wiekopomnym dziele. Sama miałam kiedyś właśnie taką nieprzyjemną sytuację po skrytykowaniu „Przypadku Morrowa” i choć dziś przyznam, że mogłam to napisać w nieco inny sposób, to jednak swoje zdanie podtrzymuję i nadal podśmiewam się z fejkowych opinii na LC albo z wypowiedzi autora, który ciągle wspomina o tej jednej jedynej recenzentce, która „książkę skrytykowała, bo pewnie jej nie przeczytała”. I tylko szanowny autor chyba nie pamięta, że zgadzając się na reckowanie „Przypadku” lojalnie ostrzegałam: jeśli mi się nie spodoba, to nie omieszkam o tym napisać. Ale cóż, stara historia, od tego czasu mam inny klucz wybierania powieści do przeczytania, rzadko zdarza mi się trafiać na gnioty, no i unikam niemal wszystkich selfowców (a raczej vanitowców, o czym trochę pisałam tutaj). Zatem - z własnego doświadczenia wiem, że urażony vanitowiec potrafi napsuć krwi i bardzo mi się to nie podoba, ale chyba nie jestem w stanie stanąć tym razem po stronie „pokrzywdzonej” blogerki. Bo jak pani Głąb jest sama w sobie dość śmieszną osobą, tak obiektywnie patrząc: blogerka też do najbystrzejszych w odbiorze literatury nie należy, a jej teksty praktycznie nie nadają się do czytania. A już zwłaszcza potępiona przez Głąb recka.
15 cze 2016
To nie moja bajka, czyli Silaqui kontra Angry Birds
Dzisiaj na blogu coś nowego. Coś, co za mną chodziło od dłuższego czasu, ale jakoś nie było okazji, by ten temat poruszyć, a i po trochu brakowało mi odwagi. Jak zapewne wszyscy wiedzą, rzadko pisałam na tematy, które nie są chociaż pobocznie związane z literaturą lub też książkowym blogowaniem. Owszem, zdarzały się, dawno temu, jakieś zapchajdziury traktujące o ulubionych serialach czy wymarzonych ekranizacjach, ale raczej starałam się unikać tutaj czy na facebooku wypowiedzi na temat kinematografii. Z prostej przyczyny: o ile jeśli chodzi o książki systematycznie staram się nadrabiać klasykę, tak z filmami wygląda u mnie dużo gorzej. Niby jestem na bieżąco (zwłaszcza, jeśli chodzi o wszelakie produkcje fantastyczne), jednak mam niesamowite zaległości w filmach kręconych i pokazywanych - choćby w telewizji - wcześniej niż 10 lat temu. Przyczyn takiego stanu rzeczy jest kilka, ale roboczo przyjmijmy tezę, że po prostu przegapiłam 90% kinematografii. A później jakoś nie było ani motywacji, ani podpowiedzi odnośnie tego, co oglądać. Ale nie o zaległościach (które od niedawna powolutku nadrabiam), a o współczesnym kinie chciałam napisać kilka słów. A dokładniej o bajkach: dzisiaj o tych dla dzieci, niedługo o tych dla dorosłych.
30 maj 2016
Najlepsi z najlepszych, czyli garść fantastycznych linków.
Podczas dość burzliwych dyskusji związanych z ostatnim MaRudnym wpisem poruszony został temat ludzi, którzy mogliby być potencjalnymi drogowskazami dla czytelnika poszukującego informacji o dobrej fantastyce. Lista, którą za chwilę wam przedstawię jest takim moim subiektywnym zbiorem miejsc wartych uwagi, ale zanim przejdę do ich wymieniania chciałabym napisać co sprawia, że czytuję czyjeś teksty regularnie lub wybiórczo. Zapewne dla większości z was będą to sprawy oczywiste, niemniej wolę kilka kwestii wyjaśnić choćby po to, by uniknąć nieporozumień.
Co zatem sprawia, ze wiecznie MaRudząca Silaqui kogoś odwiedza, a czasem wręcz z niecierpliwością czeka na kolejne teksty?
24 maj 2016
Klęska urodzaju
Nowy wspaniały świat: bez zbytniego wysiłku, niemalże bez wychodzenia z domu mamy dostęp do setek książek i tysięcy artykułów o książkach. Dzięki powszechności Internetu i urządzeniom mieszczącym się w kieszeni w ciągu kilku minut możemy dowiedzieć się praktycznie wszystkiego. Już nie trzeba biegać po bibliotekach w poszukiwaniu wyjątkowo rzadkiej książki, nie musimy przedzierać się przez biblioteczne katalogi by odnaleźć opracowanie tej czy innej lektury. Wydawałoby się, że są to idealne warunki ku temu, by przeciętny czytelnik (w domyśle – fantasta) z powodzeniem mógł rozszerzać swoje horyzonty i poznawać wszystko to, co poznania jest warte, a czasem wręcz niezbędne.
25 kwi 2016
Dobrze być snobem.
Jakiś czas temu opublikowałam wpis o tym, dlaczego i kiedy okładka książki jest dla mnie ważna. Dzisiaj będzie pozornie o tym samym, ale z nieco innej perspektywy, zapraszam!
Zacznijmy od tego, że wielu ludzi (w domyśle czytelników) boleje nad tym, że po książki w naszym pięknym kraju sięga zaledwie odsetek populacji. Fakt, jest to smutne, widać wyraźnie brak pracy z najmłodszymi, co później pokutuje opłakanym stanem czytelnictwa. Tylko ja patrzę na to w trochę inny sposób: owszem, jestem w tej szczęśliwej sytuacji, że otaczam się praktycznie tylko ludźmi czytającymi (a przynajmniej tak robię w Internecie: w codziennym życiu nie jest aż tak różowo, ale o tym kiedy indziej), niemniej wielokrotnie właśnie podczas przeglądania facebooka odzywa się we mnie książkowy snob, pragnący zawołać: skoro czytasz TO, to tak naprawdę nie czytasz!. Ot, rynek książki zalany jest crapem, Sturgeon już dawno to zdiagnozował i niestety miał rację. W zalewie tworów, przy których czytanie przestaje być intelektualną rozrywką a staje się masowym pochłanianiem fastfoodów, zauważyłam jednak pewne światełko w tunelu. Co prawda cały ten trend zaczął się jakiś czas temu, ale przez ostatnie dwa lata uważniej śledzę nasz rynek i widzę zdecydowane nasilenie pewnej jakże chwalebnej praktyki wydawniczej.
20 kwi 2016
Nikt nie mówił, że będzie łatwo.
Poprzednie lektury zawsze wpływają na odbiór następnych. I nie chodzi tylko o poszerzanie horyzontów, konteksty czy poznawanie gatunku, serii lub autora. Tym razem mam na myśli raczej „nastawienie do lektury” oraz „oczekiwania”. Prosty przykład to moja niedawna przygoda z „Komornikiem” Michała Gołkowskiego. W odróżnieniu od Lapsusa, ja do lektury tej konkretnej książki poodchodziłam z założeniem, że oto przeczytam rzecz łatwą. Lekką i przyjemną. Niewymagającą jakiegoś szczególnego analitycznego myślenia: ot rozrywka pełną gębą, do łyknięcia w jeden-dwa wieczory. I rzeczywiście tak było, niemal wszystkie warunki tożsame z popem zostały spełnione, nie miałam zbytnio na co narzekać.
Tylko… przestawiając się chwilowo na taki a nie inny rodzaj prozy nieświadomie następną pozycję zaczęłam czytać tak samo. Czyli: pochłonęłam z pięćdziesiąt stron i… coś było wybitnie nie tak. No właśnie: „pochłonęłam” – to słowo kluczowe, oznaczające przelatywanie wzrokiem po tekście w oczekiwaniu na fajerwerki. Z traktowaniem po macoszemu opisów, które w większości literatury rozrywkowej są jedynie szkicem scenografii i to szkicem wyjątkowo oszczędnym.
No dobrze, ale... co było nie tak? Przecież wiadomo, że jeśli rodzima współczesna fantastyka to w 90% niezobowiązujące lektury, i skoro mam do większości jej reprezentantów takie a nie inne podejście to powinnam być wniebowzięta, prawda?
Tylko… przestawiając się chwilowo na taki a nie inny rodzaj prozy nieświadomie następną pozycję zaczęłam czytać tak samo. Czyli: pochłonęłam z pięćdziesiąt stron i… coś było wybitnie nie tak. No właśnie: „pochłonęłam” – to słowo kluczowe, oznaczające przelatywanie wzrokiem po tekście w oczekiwaniu na fajerwerki. Z traktowaniem po macoszemu opisów, które w większości literatury rozrywkowej są jedynie szkicem scenografii i to szkicem wyjątkowo oszczędnym.
No dobrze, ale... co było nie tak? Przecież wiadomo, że jeśli rodzima współczesna fantastyka to w 90% niezobowiązujące lektury, i skoro mam do większości jej reprezentantów takie a nie inne podejście to powinnam być wniebowzięta, prawda?
27 mar 2016
Taki pop lubię, czyli reckujemy Gołkowskiego
(*1)
Nie lubimy się z Fabryką Słów, oj nie lubimy. Czy raczej: na przestrzeni tych kilku lat, w których miałam mniej lub bardziej świadomą styczność z książkami sygnowanymi tą marką, wielokrotnie powtarzał się jeden schemat. Po okresie przysłowiowego „focha” FS puszczała na rynek coś, co przywracało mi wiarę w dobrze rozumianą rodzimą fantastykę popularną, by po chwili znów obrazić moją wrażliwość i wybory literackie czymś, co było ledwo lepsze od przeciętnej. Jeśli dodamy do tego książki bezsensownie rozbijane na podpodtomy , porzucanie rozpoczętych cykli i kulejący PR, to wychodzi mi, że mało które z „klasycznych” wydawnictw potrafi budzić we mnie aż tak skrajne emocje. Jakkolwiek jednak bym na nich nie narzekała, tak raz na jakiś czas coś im się uda: pamiętam swój zachwyt Kossakowską, szał wokół Grzędowicza czy (wcale niedawne czytane) książki Kołodziejczaka, zeszłoroczną „Głębię” i, o dziwo, tegorocznego „Komornika”
23 mar 2016
Płać i płacz, czyli ostrożnie z marzeniami.
W czasach, gdy hormony szalały w mym nastoletnim organizmie i wydawało mi się, że cały świat stoi przede mną otworem miałam marzenie: napisać i wydać COŚ. Owe coś powstawało przeważnie podczas nudniejszych lekcji i tych przerw, których przypadkowo nie poświęcałam na wyrywanie się z budynku liceum w celu dostarczenia organizmowi niezbędnej dawki nikotyny. Po kilku tygodniach radosnej pracy twórczej powstało skromne dziełko (jakieś 15 kartek A4, zapisanych kratka w kratkę drobnym maczkiem), w głowie kłębiły się pomysły na ciąg dalszy, ale nadeszły wakacje i pisanina musiała poczekać do września. Niestety, podczas wakacyjnych porządków rękopis wylądował w piecu kaflowym. Tym sposobem nie zostałam drugim Tolkienem czy innym Martinem, chociaż kilka scen z wiekopomnego dzieła nadal siedzi gdzieś w zakamarkach pamięci. Strach pomyśleć co by było, gdybym urodziła się po 1990 roku, swoje genialne pomysły zapisywała na blogu i przekonana o wyjątkowości dzieła uparła się je wydać. Upartej Rudej maRudzie, jak wiecie, raz na jakiś czas udaje się spełniać wielkie marzenia (Nidzica1, Falkon2, własna biblioteczka3), i gdybym tylko urodziła się te dziesięć lat później to zapewne właśnie spamowałabym was informacjami o tym, jak to zostałam drugą Le Guin publikując swe dzieło w porażającym nakładzie trzystu egzemplarzy.
28 lut 2016
Co tam panie w internecie #2
Tytułem wstępu: zamysł comiesięcznych wpisów „Co tam panie w Internecie” przedstawiłam TUTAJ. Dzisiaj oszczędzę wam „wstępowego lania wody” (bo dziwnym trafem przerodziło się ono w szkic następnego maRudzenia) i po prostu przytoczę post, który skłonił mnie do napisania tych kilku słów.
Marcin Przybyłek raczył napisać:
22 lut 2016
O powrotach słów kilka
Nie wierzę już w powroty
Że słowa, uśmiech, dotyk
Odzyskają smak…
Chociaż wiersz traktował o miłości, to zaskakująco dobrze można go przełożyć na stosunek czytelnika do książek. A dokładniej: do literackich powrotów i tego, że one tak naprawdę nie mają sensu. Jeśli ktokolwiek z was myśli, że podczas ponownych odwiedzin w ukochanym uniwersum będą nam towarzyszyły te same uczucia co kiedyś, to niestety jest w błędzie (Oczywiście w tym momencie wykazuję się przeogromną naiwnością i wierzę, że każdy czytelnik rozwija się na przestrzeni lat i z czasem weryfikuje swoje poglądy). Nic już nigdy nie będzie takie samo, każda ponowna lektura jest tak naprawdę pierwszą lekturą, czytaną jedynie z zupełnie innej perspektywy, za każdym razem głębszą (lub przewrotnie: płytszą, ale o tym innym być może później) i za każdym razem inną.
15 lut 2016
Sprawozdanie z lektury vol. 5, czyli 3 x TAK!
Było to tak: w 2011 roku, czyli w czasach, gdy już dość intensywnie romansowałam z fantastyką wszelaką, ale bez szczególnego krytycyzmu i wymagań, wypożyczyłam z biblioteki pewną książkę. Przeczytałam i na ukochanym przez nas wszystkich (sic!) portalu napisałam kilka słów. Oto one:
Bardzo długo szukałam tej pozycji w różnych bibliotekach, zachęcona wieloma pozytywnymi opiniami o twórczości Ursuli K. Le Guin. Byłam przygotowana na opasłe, epickie tomisko - a tu niespodzianka. Książka objętościowo nie przeraża, a nawet mała ilość stron z początku mnie zniechęciła. Już od pierwszej strony jednak zrozumiałam, że moje obawy są bezpodstawne. Le Guin stworzyła cos epickiego, ale nie rozlazłego czy nużącego. To przyjemne fantasy, o dość dużym zabarwieniu filozoficznym skłania nas często do zastanowienia się nad przeczytanym akapitem. Na pewno sięgnę po kolejne pozycje historii o Ziemiomorzu. (link plus 18 plusów :P )
8 lut 2016
Festiwal próżności: biblioteczka Silaqui 2016
Raz w roku publikuję wpis, mający na celu udokumentowanie mojego narastającego czytelniczego uzależnienia. Jest w tym coś z próżności, ale i zwyczajnie, niczym dziecko, cieszę się z spełniania kolejnych małych książkowych marzeń.
Oto jak mój stan posiadania zmieniał się na przestrzeni lat:
2012
2013
2014
2015
A teraz czas na zdjęcia najbardziej aktualne, bo robione miesiąc temu:
Oto jak mój stan posiadania zmieniał się na przestrzeni lat:
2012
2013
2014
2015
A teraz czas na zdjęcia najbardziej aktualne, bo robione miesiąc temu:
5 lut 2016
O gatunków pomieszaniu, czyli rude maRudzenie
Paskudną mamy zimę w tym roku: nie dość, że śniegu jak na lekarstwo, to niczym u Kazika „i zimno i pada i zimno i pada…”, a słońce widujemy jedynie w rzadkich momentach, gdy zła aura na chwilę się zagapi i zapomni zasnuć niebo stalowoszarą warstwą chmur. Taka pogoda nie nastawia do świata szczególnie pozytywnie, ale ma też swoje plusy: pozbawieni możliwości zimowych szaleństw więcej czasu spędzamy w domowych pieleszach, poświęcając się ulubionym stacjonarnym pasjom. U mnie wygląda to tak, że czytam książki. A jeśli nie czytam książek, to czytam o książkach lub, za pośrednictwem Internetu, o książkach rozmawiam. Ktoś pomyślałby, że to całkiem bezpiecznie i spokojne hobby (czy raczej uzależnienie), ale niestety, znów, ludzka głupota skutecznie podniosła mi ciśnienie i sprawiła, że muszę wam trochę pomarudzić.
31 sty 2016
Co tam panie w Internecie? #1
Internet to idealne miejsce badań nad kondycją intelektualną naszego społeczeństwa i niezastąpione źródło inspiracji dla Rudej. Raz na jakiś czas robi się głośno o zjawisku, które choć maglowane milion razy, zawsze znajdzie swoją nowa odsłonę. W ostatnich miesiącach prym wiodła klasyka. Jeśli jednak myślicie, że nastał powszechny boom na czytanie dzieł, które ukształtowały literaturę, to srodze się pomylicie. Tym razem ktoś po raz drugi odkrył Amerykę i zauważył, że młodzież nie potrafi czytać dzieł powszechnie określanych jako „wielkie”.
10 sty 2016
Emocje i komplikacje, czyli Bradbury znów robi zamieszanie
Po ten tytuł sięgałam z maksymalną dawką niepewności; niby od jakiegoś czasu wszelkie moje romanse z klasyką literatury fantastycznej okazywały się strzałem w dziesiątkę, ale tutaj zadanie było trudniejsze niż zazwyczaj. Po pierwsze, 451 stopni Farenheita to pozycja obowiązkowa dla każdego miłośnika literatury (niekoniecznie nawet tej o zabarwieniu fantastycznym). Czyli, zasiadając do lektury, musiałam być świadoma jednego: ta książka poruszyła miliony ludzi, nawet tych, dla których science fiction to jedynie puste bajeczki. Takie docenienie przez mainstream nobilituje, jednocześnie stawiając przed współczesnym odbiorcą poprzeczkę niesamowicie wysoko. Tutaj już nie wystarczy znajomość (na wyrywki) „Diuny” czy „Kronik Majipooru”. Nawet umiłowanie Lema i Peteckiego może nie wystarczyć. Oto trzymam w rękach wielkie dzieło i być może będę musiała, już po przeczytaniu, zająć jakieś stanowisko. I, nie daj boże(!), być w stanie je obronić.
I tutaj dochodzimy do drugiego powodu, dla którego tak długo zwlekałam z lekturą kolejnej książki Bradbury’ego (w zeszłym roku udało mi się przeczytać „Kroniki Marsjańskie”): widzicie, chociaż odbiór literatury jest prywatną sprawą każdego z nas, to już pisanie o niej to wyzwanie. Zawsze podczas omawiania dzieł wybitnych czuję lekki niepokój: co, jeśli zrozumiałam wszystko opacznie, lub (co zdarza się częściej) skupiając się na rzeczach dla mnie ważnych przegapiłam te „naprawdę” istotne? Ale cóż, słowo się rzekło, postanowiłam w tym roku zmierzyć się z kilkoma kluczowymi dla mnie w jakiś sposób tytułami (pełna lista tutaj) i na pierwszy ogień poszedł Bradbury. I chyba lepszego „klasycznego” otwarcia czytelniczego roku nie mogłam sobie wymarzyć…3 sty 2016
Przeczytam! Czyli ambitnie w Nowy Rok.
Początek roku obfituje w mnóstwo przeróżnych wyzwań książkowych: a to ktoś postanawia czytać jedną książkę tygodniowo, inny zamierza przeczytać „tyle, ile ma wzrostu”, są też wyzwania tematyczne czy całkowicie idiotyczne i niedające się przypisać do żadnej z kategorii.
Kiedyś brałam udział w akcji „52 książki”, ale ponieważ czytam i tak nieco więcej, to i zabawa była z tego znikoma. Za to postanowiłam stworzyć sobie listę kilku książek, które chciałabym koniecznie przeczytać w tym roku. Taki strażnik bardziej świadomego doboru kolejnych lektur.