Niedawno w mojej ukochanej
Loży Szyderców ktoś wrzucił link do blogowego wpisu traktującego o tym, jak to pewna autorka wkurzyła się na pewną blogerkę za niepochlebną recenzję. Niby nic nowego: raz na jakiś czas pojawia się motyw wydawnictwa lub pisarza, którzy wieszają psy (albo wręcz straszą sądem) blogerki, które ośmieliły się napisać niekoniecznie pochlebną reckę o jakimś wiekopomnym dziele. Sama miałam kiedyś właśnie taką nieprzyjemną sytuację po skrytykowaniu
„Przypadku Morrowa” i choć dziś przyznam, że mogłam to napisać w nieco inny sposób, to jednak swoje zdanie podtrzymuję i nadal podśmiewam się z fejkowych opinii na LC albo z wypowiedzi autora, który ciągle wspomina o tej jednej jedynej recenzentce, która „książkę skrytykowała, bo pewnie jej nie przeczytała”. I tylko szanowny autor chyba nie pamięta, że zgadzając się na reckowanie „Przypadku” lojalnie ostrzegałam: jeśli mi się nie spodoba, to nie omieszkam o tym napisać. Ale cóż, stara historia, od tego czasu mam inny klucz wybierania powieści do przeczytania, rzadko zdarza mi się trafiać na gnioty, no i unikam niemal wszystkich selfowców (a raczej vanitowców, o czym trochę pisałam
tutaj). Zatem - z własnego doświadczenia wiem, że urażony vanitowiec potrafi napsuć krwi i bardzo mi się to nie podoba, ale chyba nie jestem w stanie stanąć tym razem po stronie „pokrzywdzonej” blogerki. Bo jak pani Głąb jest sama w sobie dość śmieszną osobą, tak obiektywnie patrząc: blogerka też do najbystrzejszych w odbiorze literatury nie należy, a jej teksty praktycznie nie nadają się do czytania. A już zwłaszcza potępiona przez Głąb recka.