18 wrz 2016

Powergraph w natarciu, czyli o baśniowym "Pustym niebie" słów kilka.



Ciężki to kawałek chleba: być czytelnikiem fantastyki. Z każdej strony czyhają na takiego delikwenta niezliczone niebezpieczeństwa. A to jakiś vanitowy potwór wyciąga swe łapska po niczego się niespodziewającą ofiarę, a to wielkie profesjonalne wydawnictwo wypuszcza michalakowopodobne twory, które rwą na strzępy czytelnicze radości, morfując tę cudowną odmianę literatury w odrażające ćwiekochłony czy inne greyopiry. Mówiąc krótko: bajzel na kółkach, w którym nawet kurtyzany miast być rozpustne okazują się jedynie rozpuszczone… Co zatem pozostaje wrażliwemu i narażonemu z każdej strony na ciosy miłośnikowi dobrej literatury? Zdać się na łut szczęścia i narażać się na kolejne ciosy aż do momentu, w którym poziom punktów życia (intelektualnego) spadnie do zera i zacznie on z uśmiechem na ustach twierdzić, że w sumie prymitywna rozrywka napisana językiem ćwierćinteligenta to już literatura? Czy może raczej przed wyruszeniem w drogę powinno się zebrać dobrą i zaufaną drużynę, by razem stawić czoła przeciętności?
Zaufanie do wydawcy, redaktora czy recenzenta może uchronić odbiorcę treści drukowanych przed brzemiennymi w negatywne skutki wpadkami. Jest jednak jeszcze coś: bywają takie serie wydawnicze, w których pojawiają się książki nieoczywiste. Książki, które należy czytać uważniej niż wszystko inne. I tak inaczej podchodzimy do Solarisowego Archiwum Polskiej Fantastyki, inaczej do Magowych Artefaktów i jeszcze inaczej do Powrgraphowych Kontrapunktów. To chyba logiczne, chociaż niekoniecznie łatwe, podejście do czytanej literatury. Dzisiaj przysiądziemy chwilkę nad Kontrapunktami właśnie, a dokładniej nad najnowszą książką z tej serii, czyli „Pustym niebem” Radka Raka. Pozycją, którą zapewne odrzuciłabym po pierwszych dwóch stronach gdyby nie właśnie zaufanie do wydawcy. I niesamowita fala nostalgii, której genezę odkryłam dzięki pewnej wypowiedzi Maćka Parowskiego w Literaturze na Trzeźwo. Ale po kolei, na spokojnie i z pozorami wyczucia.
Początek „Pustego nieba” mnie zniechęcił: zdania wydawały się nieporadne, wręcz do bólu proste i jakoś pozbawione magii. Z drugiej strony kilka słów wzbudziło moją ciekawość. Pomyślałam jednak, że to przecież Kontrapunkty, że zaufani recenzenci chwalą i… postanowiłam brnąć dalej. Z nadzieją na dobrą literaturę a nie kolejną marketingową wydmuszkę. Przerzucałam strony (czy też klikałam kolejne stronice w czytniku) i zaczynały się budzić we mnie echa przeszłości niemal już zapomnianej. Czasów, w których mityczny lub mistyczny element literatury był czymś oczywistym, przy całkowitym wyłączeniu klasyfikacji na mainstream i fantastykę. Lat dziecięcych, podczas których pasjami czytałam o Skarbniku, różanopalcej bogini jutrzenki, ogniskach wśród wietnamskiej dżungli czy też tragicznym Słowiku. A przeszłość, raz obudzona, nie zasypia tak łatwo.
W sieci powiadają, że Radek Rak napisał coś pogranicza realizmu magicznego, pojawiają się głosy przypisujące „Puste niebo” do urban fantasy, ale wierzcie mi: to wierutna bzdura! „Puste niebo”, z całym swoim bagażem nawiązań do… chyba wszystkiego, co magiczne w literaturze, jest niczym innym jak niemożliwym do jednoznacznej klasyfikacji hołdem dla baśni. Nie tych uładzonych, które oferują nam obecnie wydawnictwa dla dzieci i młodzieży, ale tych, które dwadzieścia lat temu można było znaleźć w szkolnych czy prywatnych biblioteczkach. Historii, w których los nie do końca bywa łaskawy, a istoty o nadprzyrodzonych mocach nigdy nie są jednoznacznie dobre lub złe. Opowieści, w których Skarbnik bez mrugnięcia okiem jednych ratuje z opresji, by drugich skazać na śmierć. Baśni, w których siostry Kopciuszka krwawo opłacają pragnienie bycia żoną księcia. To wszystko znajdujemy w „Pustym niebie”, plus jeszcze jedno, chyba moje ulubione: niepełne przedstawienie świata, w którym dana opowieść się toczy.
Radek Rak zrobił coś fajnego (chociaż podejrzewam go o odrobinę złośliwości czy też autorskiej przebiegłości): zaoferował czytelnikom to, co w najlepszych restauracjach oferują konsumentom szefowie kuchni. Zamiast wielkich porcji rodem z baru mlecznego otrzymaliśmy estetycznie podany zestaw przystawek, rozbudzających apetyt na danie główne. A to wszystko pod przykrywką specialite de la maison, bo jakoś nie chce mi się wierzyć, by bohaterowie „Pustego nieba” powiedzieli już swoje ostatnie słowo. To musi być tylko przystawka i mam nadzieję, że za jakiś czas Powergraph i Radek Rak pozwolą nam na dłuższe smakowanie nietypowych dań.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Szanuję krytykę, ale tylko popartą odpowiednimi przykładami. Jeśli chcesz trollować, to licz się z tym, że na tym blogu niekulturalnych zachowań tolerować nie będziemy, a komentarze obraźliwe będą kasowane :)