Lubię MaRudzić. Lubię narzekać na to wszystko, co sprawia, że w środku nocy nagle chwytam długopis i zapisuję kilka pełnych jadu zdań. Nie podoba mi się coraz bardziej komercyjne traktowanie fantastyki i spychanie pozycji wartościowych do nisz, o których wiedzą tylko wybrani. Irytuje mnie twierdzenie, że czytanie byle czego i byle jak jest wartością samą w sobie, a rozrywka i lekkość lektury to podstawa dobrej książki. Przecież wiemy doskonale, że lekko, łatwo i przyjemnie niemal nigdy nie idzie w parze z jakością, a przynajmniej jakością w takim rozumieniu twego słowa, do jakiego przyzwyczaiło mnie kilka ostatnich lat świadomych czytelniczych wyborów.
Z drugiej strony, od zawsze lubiłam ten przysłowiowy pierwszy stopień do piekła, niemal z uporem maniaka pozwalałam ciekawości (i często przekorze) na chwilę przejmować władanie nad sceptyczną Silaqui. Tym sposobem zdarzyło mi się wziąć udział w dwóch marketingowo-literackich eksperymentach. Pierwszym były „Szczury Wrocławia”, drugim „Orzeł Biały”. Oba projekty łączą dwie sprawy: po pierwsze: autorzy tych książek postanowili zamiast wymyślać od zera bohaterów niejako „zatrudnić” do tej roli prawdziwych ludzi. I tak, dzięki zgłoszeniu w odpowiednich facebookowych grupach, można było być pewnym, że nasze nazwisko pojawi się na kartach powieści. Drugą wspólną cechą tych nietypowych na naszym rynku książek było to, że największy odzew odnotowano ze strony szeroko pojętego fandomu. Dzięki temu lektura zapowiadała się co najmniej ciekawie, i, na bogów, taka właśnie była, na przekór wszystkiemu, co mogło mi się hipotetycznie nie podobać.
O fabule „Orła” zbyt wiele wam nie opowiem, bo jeszcze przerazicie się dawką absurdu i po książkę nie sięgniecie. Ot, ludzkość w swoim pędzie za wieczną młodością wyłożyła się już w przedbiegach i niemal cała ziemska populacja przemieniła się w zidiociałe i żądne krwi zielone potwory. Tylko Polska, jak zwykle sto lat za murzynami i wiecznie rozdarta wewnętrznymi sporami, uniknęła powszechnego zorczenia, stając się tym samym ostatnią ostoją… normalności(?). Podczas bezkompromisowej jazdy bez trzymanki, jaką niewątpliwie jest „Orzeł Biały” dane nam będzie poznać losy zarówno ludzkich bohaterów jak i mniej lub bardziej światłych orków. Odwiedzimy tereny Francji, Polski i Niemiec, poznamy alternatywę dla współczesnej myśli technicznej i zastałej „prawilnej” mitologii oraz, co najważniejsze: będziemy się świetnie bawić, wzruszać w momentach, które wzruszenia wymagają.
Gdy dobre dwa tygodnie po zakończeniu lektury piszę te kilka słów dochodzę do wniosku, że „Orzeł Biały” w żadnym wypadku nie powinien mi się podobać. Ta książka prezentuje wszystkie te cechy literatury rozrywkowej, których najzwyczajniej w świecie nie lubię. Dodatkowo niemal wszystkie sytuacje opisane w „Orle” są na tyle absurdalne i na tyle przesadzone, że to po prostu nie miało prawa się udać. Nie z Rudą MaRudą, miłośniczką problemowej fantastyki i dzieł, przez które trzeba się czasem przebijać z załączoną Wikipedią. Tymczasem bawiłam się świetnie, pierwszy raz od lat zdarzyło mi się parsknąć śmiechem podczas lektury, a wszelki patos i „niby-tanie” chwyty mające na celu wzruszyć wrednego rudzielca zagrały idealnie. Plastyczność, z jaką Marcin Przybyłek opisuje niektóre sytuacje jest godna pozazdroszczenia: niemal od samego początku czytelnik wie, że oto otrzymuje coś na kształt superbohaterskiego blockbustera, zgrabnie przeniesionego na karty powieści. Kilka scen jest na tyle… filmowych, że nie sposób podczas lektury nie tylko się uśmiechnąć, ale wręcz zobaczyć kadr po kadrze dany wycinek opowieści.
Wszystko pięknie, ocalałe z orczej zawieruchy ptaszki ćwierkają za oknem, Twierdza trzyma się w najlepsze, ludzie i blogerzy „Orła” chwalą… Zbyt piękne aby mogło być prawdziwe, prawda? Przyszedł zatem czas na odrobinę narzekania. Jedna sprawa bowiem nie daje mi spokoju i im więcej o niej myślę, tym bardziej coś mi zgrzyta. Oto Marcin Przybyłek napisał książkę, która z założenia miała być absurdalną jazdą bez trzymanki „ku pokrzepieniu serc”. Do zielono-biało-czerwonego tygla wrzucił sporą dawkę żołnierskiego humoru, bohaterskich i nieco szalonych ludzi, szalonych i nieco bohaterskich orków, Polskę twardą i odporną na najgorsze nawet ciosy, paskudne szumowiny z każdej z stron barykady oraz… zdecydowanie zbyt zauważalną „agitkę” światopoglądową. Niby nie powinno mi to przeszkadzać, w końcu nie raz przytakuję w duchu Marcinowi, jednak… wątki dotyczące pewnej ogólnoświatowej organizacji wybijały mnie z rytmu, nie pozwalając na bezproblemową frajdę z lektury. I nawet nie chodziło o to, że Przybyłek gdzieś przesadził czy też opisał coś mniej zgrabnie, a raczej o kwestię… proporcji? Założeń? „Klimatu” powieści? A może po prostu moje przeczulenie na mieszanie literatury z poglądami/polityką zaczęło przybierać zbyt monstrualne rozmiary? Przyznam szczerze: nie wiem, ot najzwyczajniej w świecie, na poziomie emocjonalnym, ten konkretny motyw był najbardziej fałszująca nutą w „Orle Białym”.
Czytanie „Orła Białego” było świetną zabawą: dzięki tej książce udało mi się na chwilę wyrwać z (nie tylko) czytelniczego dołka, ale nie to jest najważniejsze. Podobnie jak w przypadku „Szczurów Wrocławia”, tak i tutaj eksperyment literacko-marketingowy zaowocował czymś przepięknym: nowymi znajomościami z ludźmi kochającymi fantastykę równie mocno jak ja. I jak dzięki „Szczurom” znalazłam kilka bratnich dusz, tak dzięki książce Marcina pewne internetowe znajomości nabrały nieoczekiwanej głębi. I chyba właśnie to tak bardzo mnie w „Orle” urzekło.
0 comments:
Prześlij komentarz
Szanuję krytykę, ale tylko popartą odpowiednimi przykładami. Jeśli chcesz trollować, to licz się z tym, że na tym blogu niekulturalnych zachowań tolerować nie będziemy, a komentarze obraźliwe będą kasowane :)