Ciężki to kawałek chleba: być czytelnikiem fantastyki. Z każdej strony czyhają na takiego delikwenta niezliczone niebezpieczeństwa. A to jakiś vanitowy potwór wyciąga swe łapska po niczego się niespodziewającą ofiarę, a to wielkie profesjonalne wydawnictwo wypuszcza michalakowopodobne twory, które rwą na strzępy czytelnicze radości, morfując tę cudowną odmianę literatury w odrażające ćwiekochłony czy inne greyopiry. Mówiąc krótko: bajzel na kółkach, w którym nawet kurtyzany miast być rozpustne okazują się jedynie rozpuszczone… Co zatem pozostaje wrażliwemu i narażonemu z każdej strony na ciosy miłośnikowi dobrej literatury? Zdać się na łut szczęścia i narażać się na kolejne ciosy aż do momentu, w którym poziom punktów życia (intelektualnego) spadnie do zera i zacznie on z uśmiechem na ustach twierdzić, że w sumie prymitywna rozrywka napisana językiem ćwierćinteligenta to już literatura? Czy może raczej przed wyruszeniem w drogę powinno się zebrać dobrą i zaufaną drużynę, by razem stawić czoła przeciętności?