Czasem wydaje mi się, że na swoje nieszczęście urodziłam się dobre dwadzieścia lat za późno. Albo też po prostu nie nadążam za światem i obecnymi trendami społecznymi. O ile oderwanie od rzeczywistości w życiu codziennym jakoś specjalnie mi nie przeszkadza, o tyle obserwowanie współczesnej krytyki literackiej wielokrotnie sprawia, że czuję się cokolwiek nieswojo. Sprawa jest o tyle nietypowa, że ze względu na swoją płeć i sytuację życiową powinnam doskonale rozumieć wszelkie ruchy feministyczne i z radością uczestniczyć w przeróżnych równościowych inicjatywach. Tymczasem jedyne co obecnie czuję, to rosnące zażenowanie i pragnienie powrotu do czasów, w których dobra literatura broniła się sama bez konieczności uwzględniania w odpowiednich procentach ras innych niż biała, płci wszelakich i różnych orientacji seksualnych.
Zasmucającym jest fakt, że literatura, a już zwłaszcza fantastyka, przestaje skupiać się na literackości kosztem mniej lub bardziej istotnych przepychanek światopoglądowych. Niby nic nowego: dobra fantastyka od zawsze była przede wszystkim zbiorem odpowiedzi na wiele trudnych pytań, niemniej w dziełach zaliczanych dzisiaj do klasyki owa problemowość wydawała mi się mniej nachalna. Często też dobra SF nie tyle dawała odpowiedzi, co zadawała konkretne pytania, skłaniające do refleksji. No i paradoksalnie: w starej fantastyce to człowiek był w centrum, to wokół człowieka działy się mniej lub bardziej szalone rzeczy. Dzisiaj człowiek przestał wystarczać części odbiorców: wymagają oni od literatury doprecyzowania tego „człowieka”; bez dookreślenia jakiej to płci, narodowości czy orientacji seksualnej nasz fantastyczny człowiek traci na wiarygodności. Należałoby się zastanowić dlaczego tak jest: czyżby ludziom zaczynało brakować wyobraźni, czy też nastąpił jakiś dziwny regres empatii (o której, co najzabawniejsze, pewne grupy społeczne cięgle mówią i której wymagają od wszystkich dookoła?
Nie zrozumcie mnie źle: cieszę się, że żyję w czasach, w których jako kobieta mogę (hipotetycznie) w pełni decydować o swoim losie. Nie mam nic przeciwko ludziom o innej niż moja orientacji seksualnej i osobiście chciałabym, by pewne kwestie zostały w końcu prawnie doprecyzowane. Mówienie o dyskryminacji jest potrzebne, ale ostatnio owe silenie się na poprawność polityczną zaczęło odnosić skutek odwrotny do zamierzonego: wystarczy przypomnieć ostatnie zamieszanie z WFFA czy Hugo i Sad Puppies. Doszliśmy do sytuacji, w której wartość literacka dzieła zeszła na drugi plan, a wszelkie dyskusje toczą się wokół tematów drugorzędnych. Dlatego też bez większego żalu skupiam się raczej na klasyce, ale niestety, i klasykę zaczyna się wciągać w całe to bagienko światopoglądowej walki.
Moje zdanie o kondycji tak zwanej blogosfery książkowej jest powszechnie znane i cóż… nie wydaje mi się, by kiedykolwiek się zmieniło. Blogosfera poświęcona fantastyce leży i kwiczy, miejsc wartych odwiedzenia jest z dwadzieścia (jakiś czas temu zrobiłam nawet listę do której do tej pory nie mogę nic nowego dopisać, bo nie ma w czym wybierać), ale nadal z uporem maniaka szukam wartościowych stron. I jest mi coraz bardziej smutno, zwłaszcza gdy trafiam na jakiś tekst poświęcony moim ukochanym starociom.
Zdaję sobie sprawę z tego, że ile czytelników tyle opinii, i każdy z nas dowolną lekturę odbiera przez pryzmat własnych doświadczeń, wrażliwości i wiedzy. Dzięki temu dyskusje o literaturze potrafią być nie tylko burzliwe, ale i bardzo pouczające. Ale coraz częściej dochodzę do wniosku, że otaczają mnie sami idioci, dla których przeczytanie książki wydanej przed 2000 rokiem jest na tyle dużym wyzwaniem, że nie zostaje im ani grama energii na sprawy tak trudne jak samodzielne myślenie czy próba zrozumienia przeczytanego tekstu. Kiedy trzecia czy czwarta recka „Opowieści o Pilocie Pirxie” w żadnym stopniu nie traktuje ani o Pirxie, ani o tych wszystkich poruszających momentach, ale skupia się, uwaga!!! na tym jak bardzo w Pirxie nie ma kobiet, to moja reakcja wygląda mniej więcej tak:
Co jest z wami nie tak, moje kochane kobiety? Czy dwudziesty pierwszy wiek dając nam babom wszelkie należne prawa jednocześnie odebrał to, co jest w kobietach najpiękniejsze? Czy naprawdę nie potraficie przeczytać powieści o CZŁOWIEKU gdy człowiek ten jest płci męskiej? Czy, w końcu, upraszczanie wszystkiego doprowadziło do sytuacji, w której pozornie inteligentne osoby nie są w stanie poczuć tego ogromnego ładunku emocji "bo Lem jakoś nie widział kobiet w kosmosie”? Co się dzieje, dlaczego niepotrzebnie komplikujecie sobie i tak dość trudną lekturę? Od kiedy wyznacznikiem jakości danej pozycji stał się fakt posiadania lub nieposiadania przyrodzenia? By było jasne: w większości przypadków kompletnie nie obchodzi mnie płeć głównego bohatera. Jest to równie mało ważne jak to, jak ma na imię. Bohaterowie w wybitnych książkach (a do takich „Opowieści o pilocie Pirxie” się zaliczają) są tak naprawdę ponad kwestiami takimi jak płeć, rasa czy orientacja seksualna. O sile tych opowieści świadczy fakt, że przy odrobinie empatii każdy czytelnik będzie w stanie zrozumieć i poczuć bohatera. Tymczasem nowe trendy, coraz silniejsze i coraz bardziej kuriozalne sprawiają, że gubimy gdzieś Pirxa, że tabliczka „Tylko dla personelu gwiazdowego” przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie.
Przyszło nam żyć w ciekawych czasach: nakłady książek są śmiesznie niskie, niemal nikt nie pisze już ambitnej fantastyki, a jeśli nawet pisze, to ma przyzerowe szanse na publikację. Polska dogania zachód, tylko niestety robi to w najgorszy możliwy sposób. Nowi czytelnicy starej fantastyki nie są w stanie docenić i zrozumieć książek, w których liczy się szeroko pojęty humanizm, zbyt przyzwyczajeni do tych wszystkich pop i kulturowych łatek. Tracimy na tym wszyscy, umiera wrażliwość i prawdziwa empatia. I nie mam pojęcia jak to wszystko odkręcić….
0 comments:
Prześlij komentarz
Szanuję krytykę, ale tylko popartą odpowiednimi przykładami. Jeśli chcesz trollować, to licz się z tym, że na tym blogu niekulturalnych zachowań tolerować nie będziemy, a komentarze obraźliwe będą kasowane :)