Zdarzają się takie dni, gdy całkowicie opuszczają nas siły i czytanie po prostu nie wychodzi. Ot, przebiegamy wzrokiem po literkach, być może nawet składamy zdania, ale sens gdzieś umyka: mózg, przytłoczony ciężarem szarej rzeczywistości nie jest w stanie wchłonąć niczego bardziej skomplikowanego od utworów czysto rozrywkowych. Niby można w takich chwilach sięgnąć po jakiś romans, ale by być szczerą: gdy przekroczy się pewien poziom zmęczenia nawet romans jest jak góra nie do zdobycia. Jedynym ratunkiem przed publiczną telewizją i milionowym odcinkiem kolejnego durnego serialu staje się wtedy jakiś przyjemny film. Nie byłabym sobą, gdybym i na tym polu nie trzymała się fantastyki, zatem i kryzysowe wybory filmowe są dość oczywiste. Oto mój największy sekret: prócz „Doktora Who” uwielbiam nieskomplikowane i pełne fajerwerków ekranizacje komiksów czy też książek fantastycznych.
I tak „X-Menów” oglądałam już dwukrotnie (prócz najnowszej części), wszelkie „Avengersy” i „Thory” mam już zaliczone, podobnie jak „Deadpoola”, „Kapitana Amerykę”, „Marsjanina” czy „World War Z”. Temu ostatniemu udało się nawet mnie zaskoczyć w dobrym znaczeniu tego słowa, ale nie o tym miałam… W skrócie można stwierdzić, że gdy tylko nie oglądam z MR bajek dla dzieci to z przyjemnością sięgam po bajki dla dorosłych. I jak dla animacji skierowanych do dzieci bywam dość krytyczna (chociażby TUTAJ), tak przy kinie superbohaterskim jestem o wiele bardziej tolerancyjna. Chociaż to chyba proste: skoro jako pełnoletni człowiek mam ochotę na niezobowiązującą przygodę z jednym czy drugim superbohaterem, to nie mogę (i nie chcę) wymagać od niego pouczającego długoterminowego związku. Nie o to tutaj chodzi, czy raczej: nie o to mi tutaj chodzi. Pamiętacie z studiów zasadę trzech „Z”? Mniej więcej tak samo podchodzę do wymienionych wyżej produkcji: „Zobaczyć, Zabawić się, Zapomnieć”. Bez głębokiej analizy miliona nawiązań do pierwowzorów (których zazwyczaj nawet nie czytałam bo a) niestety nie czytuję komiksów, i b) na współczesną młodzieżową fantastykę najzwyczajniej w świecie szkoda mi czasu), bez śmiesznego czasem czepiania się totalnie nieistotnych szczegółów. Chcę bajki, fajerwerków, cudnych kolorów i tanich wzruszeń. Chcę fabuły, którą będę w stanie ogarnąć nawet w chwilach, gdy ze zmęczenia solę herbatę czy też gotuję parówki bez wody. Chcę potencjalnie przystojnych bohaterów i atrakcyjnych bohaterek, żartów na poziomie podstawowym, cieszących oko kostiumów i znośnego soundtracka. I, na szczęście, to właśnie dostaję w współczesnych ekranizacjach fantastyki. Być może to kwestia dziecka w każdym z nas, niemniej bardzo dobrze się z tym czuję i z utęsknieniem czekam na kolejne premiery bajek dla dorosłych.
Ponieważ na rynku superbohaterskim chwilowo mamy posuchę postanowiłam rzucić okiem na „Warcraft. Początek”. By uniknąć niedomówień: w grę nie grałam. Moje przygody z grami komputerowymi ograniczają się do Herosów III, Diablo II i różnych odmian logicznych popierdółek w stylu "Montezumy". Owszem, zdarzały mi się jednorazowe przygody z "Spellforce"czy "Disciples", nawet w "Gothica" grałam, a z "Wampires: Masquerade" zarwałam ze dwie nocki. Niemniej: nie jestem growym zwierzakiem i raczej się nim nie stanę. O "Warcrafcie" jako grze słyszałam wiele historii, kojarzyłam kilkanaście genialnych artów zainspirowanych tym światem, ale… ani razu nie miałam styczności z samą grą .
Zostawmy jednak gry i poświęćmy kilka słów ekranizacji, prezentującej się zaskakująco przyzwoicie. Warstwa wizualna jest dopracowana, wszystkie rasy (prócz elfów) i potwory prezentują się tak realistycznie, że aż chciałoby się wrócić do czytania fantasy. Lokacjom też nie można nic zarzucić, jest epicko i z rozmachem, czyli tak, jak być powinno. Co do bohaterów czy fabuły jako takiej... Cóż, tutaj wyraźnie widać, że film jest odwzorowaniem gry komputerowej. Questowość poszczególnych wątków, jednowymiarowość postaci i rozwiązania fabularne klarowne praktycznie od samego początku – to wszystko jest w "Warcrafcie" wręcz przerysowane i to przerysowane celowo. Nawet nie znając gry można się szybko domyślić, że te elementy są z pewnością pewnym ukłonem w stronę graczy. I aż rozmarzyłam się na myśl o utrzymaną w podobnym tonie (i równie dopracowaną wizualnie) ekranizacją mojego ukochanego "Diablo II". Z obowiązkowym uwzględnieniem questów i pewnych charakterystycznych wypowiedzi głównych bohaterów czy NPC.
Oglądając „Warcraft. Początek” dobrze się bawiłam i w jakiś stopniu urzekła mnie ta prosta konwencja. Dużo prostsza od filmów Marvela, z łopatologicznymi do bólu nawiązaniami do kultury, popkultury czy religii. Nic mnie w tym filmie nie zaskoczyło, przy nawiązaniu do Mojżesza wykonałam mentalny face palm, zawiodło mnie to, jak „zrobiono” elfy (zwłaszcza, że mam w pamięci kilka świetnych grafik przedstawiających tą rasę) i… to chyba tyle. Pewnie jakiś popkulturowy kinomaniak z poczuciem misji napisałby kilkunastostronicowy elaborat o tym filmie, w swoim tekście rozbierając poszczególne sceny na czynniki pierwsze. Jestem przekonana, że w sieci pojawiły lub pojawią się głosy dotyczące poprawności „Warcraftu” pod względem równouprawnienia i tych wszystkich kwestii, jakie ostatnio ciągle poruszane są przy każdej filmowej premierze. Nie twierdzę, że dyskusja na te tematy jest niepotrzebna, za to uważam, że czasem trzeba wrzucić na luz i dać sobie odrobinę nieskrępowanej, prostej rozrywki. Fantastyczne kino rozrywkowe powstaje po to, by bawić odbiorcę i nie zamierzam dać sobie tej zabawy odebrać. Umoralnianie i uwrażliwianie pozostawiam natomiast książkom i filmom, które wymagają od odbiorcy pełnego zaangażowania i które raczej nie wpisują się w wizję współczesnego popu. Osobną kwestią pozostaje umiejętność oddzielania jednych od drugich, ale nad tym każdy z nas musi popracować sam…
0 comments:
Prześlij komentarz
Szanuję krytykę, ale tylko popartą odpowiednimi przykładami. Jeśli chcesz trollować, to licz się z tym, że na tym blogu niekulturalnych zachowań tolerować nie będziemy, a komentarze obraźliwe będą kasowane :)