19 cze 2016

Co tam panie w internecie #3


Niedawno w mojej ukochanej Loży Szyderców ktoś wrzucił link do blogowego wpisu traktującego o tym, jak to pewna autorka wkurzyła się na pewną blogerkę za niepochlebną recenzję. Niby nic nowego: raz na jakiś czas pojawia się motyw wydawnictwa lub pisarza, którzy wieszają psy (albo wręcz straszą sądem) blogerki, które ośmieliły się napisać niekoniecznie pochlebną reckę o jakimś wiekopomnym dziele. Sama miałam kiedyś właśnie taką nieprzyjemną sytuację po skrytykowaniu „Przypadku Morrowa” i choć dziś przyznam, że mogłam to napisać w nieco inny sposób, to jednak swoje zdanie podtrzymuję i nadal podśmiewam się z fejkowych opinii na LC albo z wypowiedzi autora, który ciągle wspomina o tej jednej jedynej recenzentce, która „książkę skrytykowała, bo pewnie jej nie przeczytała”. I tylko szanowny autor chyba nie pamięta, że zgadzając się na reckowanie „Przypadku” lojalnie ostrzegałam: jeśli mi się nie spodoba, to nie omieszkam o tym napisać. Ale cóż, stara historia, od tego czasu mam inny klucz wybierania powieści do przeczytania, rzadko zdarza mi się trafiać na gnioty, no i unikam niemal wszystkich selfowców (a raczej vanitowców, o czym trochę pisałam tutaj). Zatem - z własnego doświadczenia wiem, że urażony vanitowiec potrafi napsuć krwi i bardzo mi się to nie podoba, ale chyba nie jestem w stanie stanąć tym razem po stronie „pokrzywdzonej” blogerki. Bo jak pani Głąb jest sama w sobie dość śmieszną osobą, tak obiektywnie patrząc: blogerka też do najbystrzejszych w odbiorze literatury nie należy, a jej teksty praktycznie nie nadają się do czytania. A już zwłaszcza potępiona przez Głąb recka.

Większość z was pamięta zapewne zamieszanie związane z Konradem Lewandowskim i jego wojnę z niekompetentnymi reckowiczkami. Wbrew ogólnemu oburzeniu blogosfery ja jednak zmuszona byłam przyznać mu rację, bo jak wiemy wszyscy: większość blogerek książkowych zasługuje jedynie na dożywotnie odcięcie od pisania o literaturze. I pal licho nieparlamentarny sposób wyrażania swojej irytacji przez Lewandowskiego. Miał skubany rację i to niemal pod każdym względem . Takie są fakty, i błagam, nie zacznijcie teraz uderzać we mnie zdaniami o tym, że „gusta”, że „misie”, czy w końcu że „nie czepiaj się opinii, czym tak naprawdę jest 99.99% tekstów na blogach”. O tym już pisałam i nie zamierzam powtarzać całego wpisu od początku. Tutaj nie o to chodzi.
O co zatem chodzi? Tak w skrócie: po przeczytaniu zalinkowanego wpisu na telefonie nie do końca wiedziałam do jakich wypowiedzi Głąb odnosi się blogerka. Podskórnie oczekiwałam jakichś sążnistych epitetów, zakłamywania rzeczywistości itp. I niby tak rzeczywiście było: Głąb ma swój własny, nieautoryzowany pogląd na literaturę i wydawnictwa, nagina fakty jak tylko może (a czasem nawet bardziej) ale… Przeczytałam tę krytykowaną recenzję. I doznałam uczucia dojmującego kaca. Takiego w najgorszym wydaniu: gdy na widok jakiejkolwiek substancji stałej lub płynnej chce się wam wymiotować. Może to moje skrzywienie, ale nie lubię, wręcz nienawidzę blogowych pseudorecek, w których pseudoblogerka krzyczy do ludzi. By to wizualizować: czuję się tak, jakby moja rozmówczyni każde zdanie wypowiadała podniesionym głosem, a czasem wręcz przechodziła w histeryczny pisk.
Z resztą, forma formą, ale merytorycznie ten konkretny tekst blogerki pozostawia wiele do życzenia. Faktycznie: nie uświadczymy tutaj rozsądnych argumentów, a cała wypowiedź opiera się na nie tyle udowadnianiu, co nachalnemu narzucaniu dwóch tez. Pierwsza to „czuć, że to debiut”, druga „spodziewałam się czegoś innego po przeczytaniu pochlebnych recek”. Pierwsze musiałabym zweryfikować czytając powieść Głąb, drugie… No cóż: samo w sobie świadczy o wiarygodności blogosfery. A ta jest wątpliwa, prawda? I jak w ramach solidarności blogowej powinnam bronić dziewczyny, tak nie potrafię. Bo po przeczytaniu dziesięciu-piętnastu tekstów zamieszczonych na tym konkretnym blogu ZNÓW umarła cząstka mnie. Niby zazdroszczę: ponad dwieście tekstów na blogu rocznie, ale gdy tak czytam i czytam.. włącza mi się „syndrom Pyzy”. Wszyscy chyba znacie Pyzę: produkuje toto POZORNIE CIEWKAWE wpisy poruszając REALNIE ciekawe tematy, ale robi to w sposób tak powierzchowny i tak… pozbawiony głębszego sensu, że za każdym razem się zastanawiam nad jednym. Kiedy w końcu dostanę jakieś konkrety? Kiedy zamiast zasygnalizowania pewnych aspektów czytelnictwa (chwilami wyglądających jak sprytnie przerobione wpisy z Boredpanda czy 9gag) otrzymam rzetelną analizę jakiegokolwiek zjawiska? Śledząc Pyzę od dawna i mając na uwadze jej idiotycznie motywowane recki Lema: raczej sensu się nie doczekam. I tak mamy kolejną cegiełkę w murze argumentów za prawem autorów do gnojenia blogerów.
Jeszcze raz: pani Głąb, ze swoim zaślepieniem i zacietrzewieniem, jest przeważnie żenująco zabawna. Te fragmenty jej twórczości, do których dotarłam, przyprawiły mnie o srogi ból głowy, a po zastosowaniu silnych leków: niezmierzoną wesołość. Równie mocno bawi mnie oburzenie ćwierćinteligentnej literacko blogerki, dla której napisanie podrzędnej internetowej recki okazało się zbyt trudnym wyzwaniem. Tekst był słaby, reakcja wielbicielek Głąb łatwa do przewidzenia.
Słabe pisanie o słabych książkach nigdy nie zostaje bezkarne.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Szanuję krytykę, ale tylko popartą odpowiednimi przykładami. Jeśli chcesz trollować, to licz się z tym, że na tym blogu niekulturalnych zachowań tolerować nie będziemy, a komentarze obraźliwe będą kasowane :)