Zaczęło się niewinnie: podczas sprytnej akcji marketingowej, jaką były „Szczury Wrocławia”, udało mi się poznać kilkoro świetnych ludzi. Jednym z nich był Marcin Podlewski: młody polski autor pracujący w tamtym czasie nad swoją drugą książką, o czym nie miałam bladego pojęcia, podobnie z resztą jak o pierwszej. W listopadzie zeszłego roku udało nam się z Marcinem spotkać na Falkonie. Głębia. Skokowiec była już obecna na rynku, jednak ja na lekturę musiałam jeszcze trochę poczekać. I, by oddać sprawiedliwość temu przydługiemu wstępowi: przy całej sympatii dla autora jakoś nie czułam przymusu, by Głębię kupić i przeczytać. Miała pecha trafić w czas, gdy namiętnie poczytywałam starocie, a wszelkie nowości (a już zwłaszcza te nie najmilej się kojarzące) omijałam szerokim łukiem i zwracałam na nie uwagę tylko wtedy, gdy ktoś zaufany mi je polecił. Koniec końców: Skokowca dostałam jako prezent urodzinowy, z adnotacją „dobre to jest” i zaczęłam czytać.