20 kwi 2016

Nikt nie mówił, że będzie łatwo.



Poprzednie lektury zawsze wpływają na odbiór następnych. I nie chodzi tylko o poszerzanie horyzontów, konteksty czy poznawanie gatunku, serii lub autora. Tym razem mam na myśli raczej „nastawienie do lektury” oraz „oczekiwania”. Prosty przykład to moja niedawna przygoda z „Komornikiem” Michała Gołkowskiego. W odróżnieniu od Lapsusa, ja do lektury tej konkretnej książki poodchodziłam z założeniem, że oto przeczytam rzecz łatwą. Lekką i przyjemną. Niewymagającą jakiegoś szczególnego analitycznego myślenia: ot rozrywka pełną gębą, do łyknięcia w jeden-dwa wieczory. I rzeczywiście tak było, niemal wszystkie warunki tożsame z popem zostały spełnione, nie miałam zbytnio na co narzekać.
 Tylko… przestawiając się chwilowo na taki a nie inny rodzaj prozy nieświadomie następną pozycję zaczęłam czytać tak samo. Czyli: pochłonęłam z pięćdziesiąt stron i… coś było wybitnie nie tak. No właśnie: „pochłonęłam” – to słowo kluczowe, oznaczające przelatywanie wzrokiem po tekście w oczekiwaniu na fajerwerki. Z traktowaniem po macoszemu opisów, które w większości literatury rozrywkowej są jedynie szkicem scenografii i to szkicem wyjątkowo oszczędnym.
 No dobrze, ale... co było nie tak? Przecież wiadomo, że jeśli rodzima współczesna fantastyka to w 90% niezobowiązujące lektury, i skoro mam do większości jej reprezentantów takie a nie inne podejście to powinnam być wniebowzięta, prawda?

A właśnie, że nie! Tym, co sprawiło, że na chwilę zatrzymałam się przy czytaniu i wróciłam do pierwszej strony była świadomość, że coś mi umyka. Że czytając po łebkach, czytając „na tempo”, tracę szansę na poznanie czegoś być może niepowtarzalnego, a już z pewnością nietuzinkowego. Zaczęłam jeszcze raz, tym razem na spokojnie, z odpowiednim wczuciem się w świat, do jakiego dane mi było zawędrować i tym razem „zażarło”. Co i jak zażarło napiszę za chwilę, teraz jeszcze malutka dygresja (ale taka naprawdę mała, max 1000 "znaków ze spacjami")

Bo chyba zaczynam rozumieć dlaczego wielu ludzi, młodych niekoniecznie wiekiem, tak bardzo odbija się od fantastyki noszącej znamiona „wymagającej”. Przeżywają oni coś na kształt szoku termicznego: z cieplutkiej sauny tworów (po raz kolejny) łatwych lekkich i przyjemnych nagle rzuceni zostają w orzeźwiającą i hartującą ducha (chociaż dla niektórych morderczo zimną) śnieżną zaspę literackiej głębi. Wiem, brzmi to patetycznie, ale mniej więcej tak się poczułam, gdy po „Komorniku” zaczęłam czytać „Nekrofikcje”. Początkowo nawet nie odczułam tej zmiany temperatury, ale dłuższe przebywanie w klimacie Mgławy zrobiło swoje. I tak odmroziłam sobie paluchy, zamarzło mi coś, co roboczo zwiemy sercem, a umysł na tyle rozsmakował się w indywidualności każdego z płatków śniegu, że do dzisiaj nie jestem w stanie zdobyć się na powrót do bardziej umiarkowanych stref klimatycznych, o ciepłych krajach nie wspominając… Tylko wiecie, ja jestem przyzwyczajona do takich termicznych i literackich szoków, a raczej: gdy już mi się przytrafią, to jestem w stanie zdiagnozować przyczynę. Przeciętny pochłaniacz książek łatwych raczej wystraszy się orzeźwienia i dalej uparcie będzie siedział w zaduchu. Tak bezpieczniej…. Tylko jak przekonać ciepłolubnych o tym, że świeże mroźne powietrze jest o wiele lepsze dla zdrowia?

I tutaj w sukurs potrzebującym przychodzi Paweł Ciećwierz z „Nekrofikcjami” – zbiorem powiązanych ze sobą osobą bohatera i światem przedstawionym opowiadań, które z pewnością nie rozpalą waszych zmysłów, za to mogą z powodzeniem zastąpić zastrzyk z adrenaliny prosto w serce. Nie myślcie jednak, że „Nekrofikcje” to adrenalina w najprostszym znaczeniu tego słowa: co to to nie! Gdy już przeżyjecie ten szok termiczny, gdy już pozwolicie sobie na wizytę w Mgławie (i okolicach), to czeka was metafizyczna podróż po ścieżkach beznadziei. Wciągająca i niejednoznaczna podróż, po której długo nie będziecie potrafili pozbierać myśli. Składa się na to kilka elementów, chociaż, by być w pełni szczerą: wszystkie one skupiają się wokół głównego bohatera, a raczej tego, w jaki sposób Paweł go stworzył, czy też po prostu: napisał.
 Taaaak, Brighella…: człowiek, którego za żadne skarby świata byście nie polubili, a nawet jeśli: to na pewno nie darzylibyście go szacunkiem. Nekromanta, ćpun, zdrajca… Tak nam się Brighella rysuje na samym początku. Niby później nabywa jakiś ludzkich cech, ale i tak jego credo brzmi „przeżyć i mieć święty (tfu!) spokój”. I jeszcze to, jak się skubany wymiguje od wszelkich śmierciogennych sytuacji… jak nic facet musi mieć układy z tym na dole. Tylko, jak to bywa przy umowach zawieranych z notorycznymi oszustami: i tutaj nie możemy nigdy być pewni swego. I Brighella, w swoim pokręconym umyśle wiecznie zaćpanego (lub wiecznie na głodzie) nekromanty-samotnika doskonale zdaje sobie sprawę z ulotności każdej z tych nielicznych chwili spokoju. Śmierć towarzyszy mu przez cały czas, o czym mniej lub bardziej spektakularnie przekonują się praktycznie wszyscy, którzy nekromantę darzą choćby odrobiną sympatii. Cóż, szczęśliwie my czytelnicy losy Brighelli śledzimy zza bezpiecznej bariery zadrukowanych kartek i nieszczęście raczej nie trafi nas rykoszetem.

Samego Brighelli nie sposób polubić, za to niezmiernie przypadło mi do gustu wszystko to, co w usta i myśli pechowego nekromanty włożył Paweł. W pewnym momencie zaczęłam zaznaczać sobie pojedyncze zdania, które uważam za niezwykle trafione i skończyło się to tym:
(zdjęcie robione ziemniakiem, wybaczcie jakość...)
 Dawno tak nie miałam, wręcz w pewnej chwili pojawiła się myśl, że cholera jeszcze trochę i na każdą sytuację będę miała cytat z Ciećwierza (i przed oczami pojawił mi się znany mem z Coelho…). Ale co ja poradzę na to, że takie zdania jak:
„Może wolał nie oglądać, jak Devi staje się podobna do każdego znanego mu polityka. Jak ryj przyrasta do koryta, perspektywa zamienia się na żabią, a zwykli ludzie przełykają gorycz kolejnego zawodu”
 czy na przykład:
„Jestem obywatelem cywilizowanego Zachodu: nie stać mnie na bezwarunkowe zaufanie”
 lub, w końcu:
„I ja, jak jakiś debil, zawsze po stronie słabszych. (...). Jestem po prostu zbyt mało rozgarnięty, żeby w porę właściwie ocenić sytuację.” 
naprawdę zapadły gdzieś głęboko w moją pamięć?
Na tym poprzestanę, bo jeszcze przepisałabym wam tutaj połowę "Nekrofikcji", a nie o to chodzi… Być może wszystko to wynika z faktu, że pewne zachowania Brighelli są mi bliskie… ideowo? Emocjonalnie? Trudno powiedzieć, natomiast dawno już nie miałam do czynienia z książką, która przemycając pewne podejście do rzeczywistości robi to w tak nienachlany i przyjemny w odbiorze sposób. Co ja mówię przyjemny: robi to po prostu genialnie i zaręczam: tak podaną ideologię przyjęłabym z zachwytem nawet wtedy, gdyby byłaby to ideologia całkowicie sprzeczna z moim światopoglądem. A to już bardzo dużo mówi o kunszcie autora, prawda?

Jest jeszcze Mgława, czyli świat, w którym żyje Brighella, ale jej, jak i samemu „klimatowi powieści” poświęcę osobny wpis. Dlaczego tak? Otóż, na rynku pojawił się twór, pretendujący do „klimatu noir”, z nawiązaniami do "Sin City" itp. Zamierzam ów twór przeczytać, podszkolić się trochę w filmie noir i pokazać wam, że „klimat” a KLIMAT to dwie różne rzeczy. I że Paweł Ciećwierz w oddawaniu tego drugiego jest absolutnym mistrzem.

Tak na koniec: nie wiem, czy moje chaotyczne (jakże by inaczej!) pisanie przekonało kogokolwiek do sięgnięcia po „Nekrofikcje”, ale mam taką cichą nadzieję. Sama zaopatrzyłam się już w elektroniczną wersję „Środkowego palca opatrzności” i przeczytam, gdy tylko czas i nastrój na to pozwolą. Tymczasem żegnam się z wami i wracam do pozaznaczanych cytatów: część z nich zasługuje na przepisanie, a tym bardziej zapamiętanie. Do następnego!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Szanuję krytykę, ale tylko popartą odpowiednimi przykładami. Jeśli chcesz trollować, to licz się z tym, że na tym blogu niekulturalnych zachowań tolerować nie będziemy, a komentarze obraźliwe będą kasowane :)