25 kwi 2016

Dobrze być snobem.



Jakiś czas temu opublikowałam wpis o tym, dlaczego i kiedy okładka książki jest dla mnie ważna. Dzisiaj będzie pozornie o tym samym, ale z nieco innej perspektywy, zapraszam!
Zacznijmy od tego, że wielu ludzi (w domyśle czytelników) boleje nad tym, że po książki w naszym pięknym kraju sięga zaledwie odsetek populacji. Fakt, jest to smutne, widać wyraźnie brak pracy z najmłodszymi, co później pokutuje opłakanym stanem czytelnictwa. Tylko ja patrzę na to w trochę inny sposób: owszem, jestem w tej szczęśliwej sytuacji, że otaczam się praktycznie tylko ludźmi czytającymi (a przynajmniej tak robię w Internecie: w codziennym życiu nie jest aż tak różowo, ale o tym kiedy indziej), niemniej wielokrotnie właśnie podczas przeglądania facebooka odzywa się we mnie książkowy snob, pragnący zawołać: skoro czytasz TO, to tak naprawdę nie czytasz!. Ot, rynek książki zalany jest crapem, Sturgeon już dawno to zdiagnozował i niestety miał rację. W zalewie tworów, przy których czytanie przestaje być intelektualną rozrywką a staje się masowym pochłanianiem fastfoodów, zauważyłam jednak pewne światełko w tunelu. Co prawda cały ten trend zaczął się jakiś czas temu, ale przez ostatnie dwa lata uważniej śledzę nasz rynek i widzę zdecydowane nasilenie pewnej jakże chwalebnej praktyki wydawniczej. 
Otóż, moje drogie mole książkowe, wydawcy zauważyli, że czytelnik wymagający pragnie nie tylko maksymalnie dobrej treści, ale do pełni szczęścia potrzebuje pewnej nobilitacji w postaci specjalnego wydania, niedostępnego dla mas i jednym rzutem oka na półkę z książkami pozwalającego ocenić potencjalnego przyszłego partnera. Po latach, w których fantastyka wydawana była na koszmarnym papierze i z jeszcze bardziej koszmarnymi okładami przyszedł czas wersji limitowanych, dopieszczonych niemal pod każdym względem . Zaczęło się od MAGowej Uczty Wyobraźni: zboru pozycji niebanalnych, wielokrotnie łączących na poziomie jednostkowej książki kilka gatunków czy trendów literackich. Uczta spotkała się z ciepłym przyjęciem wśród fantastów, pozwoliła mi poznać takich niebanalnych twórców jak Lucius Shepard, Paolo Bacigalupi, Ian R.MacLeod i wielu, wielu innych, a niektórzy autorzy osiągają zawrotne ceny na rynku wtórnym. I chociaż Uczta nie była drukowana w oszałamiających nakładach, to jednak stała się pewnym wyznacznikiem jakości moich ulubionych internetowych współczytaczy. By nie było niedomówień: nie wszystkie pozycje z UW cieszą się jednakowym „wzięciem”, od wielu ludzie odbijali się z hukiem, równie wiele odrzuciło mnie już na starcie, gdyż nawet moja wyobraźnia ma swoje ograniczenia. Niemniej: ta MAGowa inicjatywa, pozwalająca czytelnikowi z Polski poznawać trendy niebanalne była naprawdę zacna i pozwoliła zobaczyć nam, jak bardzo fantastyka zmieniła się przez te wszystkie lata i jak bardzo wymagająca potrafi być dzisiaj. Co prawda czytając jedną czy drugą książkę z UW miałam nieodparte wrażenie, że oto FORMA za bardzo przejmuje władanie nad TREŚCIĄ, że „fantastyka dalekiego zasięgu” niechlubnie została zepchnięta z piedestału, ale ja to ja. No i by dyskutować o kondycji współczesnej fantastyki musiałabym w końcu przeczytać Smuszkiewicza, tymczasem mogę tylko wewnętrznie pomarudzić i powzdychać do klasyków.
I tak pewnie bym sobie marudziła w głębi rudego serducha, gdyby nie drugi pomysł MAGa, czyli Artefakty. Nic mnie ostatnio tak nie ucieszyło jak fakt, że oto poznamy klasykę, jakiej do tej pory nie było dane dotrzeć do naszego pięknego kraju. Niby wiele z klasyki ukazało się swojego czasu w Solarisie, niby te książki również wydane zostały w sposób rozpieszczający wzrokowców (twarda oprawa, ładne grafiki…) ale przecież wszyscy wiemy jak to wygląda z wszelaką promocją solarisowych książek…. Tymczasem MAG dał nam Brunnera, który już lata temu powinien funkcjonować w świadomości nieanglojęzycznych czytelników, dostaliśmy ujednolicone tłumaczenie Hyperiona, dostaliśmy i dostaniemy tyle smakowitości, że chyba zacznę oszczędzać na jedzeniu, by ciekawiące mnie pozycje kupować.
Tutaj powinnam zacząć narzekać na to, jakie to drogie są nowe książki i rzucić bzdurną tezą, że ludzie nie czytają, bo ich na to nie stać. Odrobina prywaty: z „normalnej” mojej pensji nie jestem w stanie pozwolić sobie nawet na jedną nową książkę miesięcznie. Nie i już, zbyt dużo zobowiązań, mieszkanie w trakcie wykupu i tego typu pierdoły. Mogłabym bazować tylko na używanych (co w sumie robię i uwielbiam: 5 książek za 30zł z wysyłką? Tylko głupi nie skorzysta), mogłabym piracić (co i tak robię…), ale… Wszystko jest kwestią priorytetów: zamiast wydawać kasę na pięćdziesiątą parę balerinek, zamiast kupować dwudziestą sukienkę, zamiast w końcu żebrać haniebnie u wydawców i autorów o ich książki: poświęcam jedną sobotę lub niedzielę w miesiącu na pracę, a zarobione w ten sposób pieniądze przeznaczam na „nowości”. Które zawsze, ale to zawsze kupuję wprost od wydawcy. Dlaczego? Bo to wydawca docenił mnie (i zrozumiał, że od wymagających czytelników łatwo wyciągnąć kasę jeśli ma się w ofercie coś wyjątkowego), wydał coś, o czym marzyłam od dawna i do jasnej cholery: jeśli przeczytam i przypadkowo zrecenzuję, to może równie przypadkowo jakiś leń czytający 100 chłamów rocznie ten jeden raz skusi się na literaturę a nie bełkot?
Jestem snobem, a raczej: stałam się snobem: cieszy mnie wrzucanie na portale społecznościowe zdjęć obecnie czytanych książek, zwłaszcza, że zazwyczaj są to pozycje klasyczne i wymagające trochę więcej niż poruszanie ustami przy czytaniu. Jestem dumna z tego, że wyszłam poza swoją strefę komfortu, że czasem podczas czytania jednej pozycji zatrzymuję się na chwilę by sprawdzić to i owo w słowniku czy wikipedii. Że bywają chwile, gdy potrafię zdać sobie sprawę z tego, że nie rozumiem o czym czytam i wracam te kilkanaście stron, by być może zrozumieć. Że pytam się w końcu ludzi zaznajomionych z tematem o to, odnośnie czego mam jakieś wątpliwości. Jestem w końcu snobem, bo chcę wierzyć, że UW, ARTEFAKTY, APF i KOF to książki, które ktoś wydaje specjalnie dla mnie. Nie dla kasy z wielotysięcznych nakładów, a z zwykłego szacunku do czytelnika, który docenia dobrą literaturę. Owszem, tworzenie tego typu serii jest też zagraniem marketingowym (bo i te książki nie kosztują poniżej 40 zł za sztukę), ale za jakość trzeba płacić. I za jakość mogę płacić, odmawiając sobie przy tym wszelkich przyjemności, jakie nieczytający uznają za ważniejsze od książek.
Czy ten mój snobizm książkowy coś mi daje? Prócz egoistycznego poczucia, że oto jestem lepsza od tysięcy zamkniętych w strefie komfortu? Tak, jak najbardziej tak! Snobując Burzą Parowskiego czy Wypędzonym Inglota nagle znalazłam wokół siebie ludzi, od których z rozkoszą nauczyłam się nowych rzeczy. I dostałam podpowiedzi , co czytać dalej. Po lekturze Nekrofikcji zostałam pouczona, że czas ruszyć Chandlera, a przed Burzą musiałam przeczytać (w końcu, jakoś nigdy wcześniej się nie składało) Mistrza i Małgorzatę. Dodajcie do tego przecudne wielogodzinne dyskusje o tym, dlaczego i jak Frank Herbert napisał poszczególnych bohaterów Diuny, porównajcie to z idiotycznym kultem pewnego polskiego autora kryminałów, a zrozumiecie różnicę. I tak, zdarza mi się fangirlować jakiegoś pisarza. Jestem zapaloną kosikomanką (co po poznaniu Kosików osobiście jeszcze się pogłębiło, nie ma dla mnie nadziei), jestem zakochana w Silverbergu, a z Oramusem chciałabym wypić piąte piwo. Reynolds jest jedynym powodem, dla którego chciałabym pojawić się na Polconie, a po śmierci Sheparda płakałam rzewnymi łzami.
Nie będę wybierała wam książek, które powinniście czytać: to nie moja rola, ja jedynie mogę raz na jakiś czas odczarować coś, co już dawno pokrył kurz. Tylko powiedzcie mi proszę: nie czujecie zażenowania chwaląc się tylko i wyłącznie lekturami, które są odpowiednikiem Rozmów w toku czy horrorów/sci-fi klasy „b” lub niższej? Nie szkoda wam czasu, którego przecież wszyscy mamy tak mało? Dlaczego wybieracie stagnację zamiast rozwoju? Bo jak rozumiem ( i sama przeżywam raz po raz ) incydentalne przygody z współczesnym popem, tak nie potrafiłam, nie potrafię i nigdy nie będę potrafiła pokochać chłamu. I nie mówcie mi proszę o tym, że zmęczony człowiek ma prawo do lektur łatwych lekkich i przyjemnych, a te dobre książki są poza zasięgiem. Jako człowiek pracujący bardzo ciężko fizycznie (co przy mojej masie jest sporym wyzwaniem) jakoś jestem w stanie czytać Silverberga czy Atwood, czy Ciećwierza i czerpać z tego frajdę. A ci autorzy nie zaliczają się do lekkich, co to , to nie…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Szanuję krytykę, ale tylko popartą odpowiednimi przykładami. Jeśli chcesz trollować, to licz się z tym, że na tym blogu niekulturalnych zachowań tolerować nie będziemy, a komentarze obraźliwe będą kasowane :)