Jakiś czas temu opublikowałam wpis o tym, dlaczego i kiedy okładka książki jest dla mnie ważna. Dzisiaj będzie pozornie o tym samym, ale z nieco innej perspektywy, zapraszam!
Zacznijmy od tego, że wielu ludzi (w domyśle czytelników) boleje nad tym, że po książki w naszym pięknym kraju sięga zaledwie odsetek populacji. Fakt, jest to smutne, widać wyraźnie brak pracy z najmłodszymi, co później pokutuje opłakanym stanem czytelnictwa. Tylko ja patrzę na to w trochę inny sposób: owszem, jestem w tej szczęśliwej sytuacji, że otaczam się praktycznie tylko ludźmi czytającymi (a przynajmniej tak robię w Internecie: w codziennym życiu nie jest aż tak różowo, ale o tym kiedy indziej), niemniej wielokrotnie właśnie podczas przeglądania facebooka odzywa się we mnie książkowy snob, pragnący zawołać: skoro czytasz TO, to tak naprawdę nie czytasz!. Ot, rynek książki zalany jest crapem, Sturgeon już dawno to zdiagnozował i niestety miał rację. W zalewie tworów, przy których czytanie przestaje być intelektualną rozrywką a staje się masowym pochłanianiem fastfoodów, zauważyłam jednak pewne światełko w tunelu. Co prawda cały ten trend zaczął się jakiś czas temu, ale przez ostatnie dwa lata uważniej śledzę nasz rynek i widzę zdecydowane nasilenie pewnej jakże chwalebnej praktyki wydawniczej.