27 mar 2016

Taki pop lubię, czyli reckujemy Gołkowskiego

(*1)
Nie lubimy się z Fabryką Słów, oj nie lubimy. Czy raczej: na przestrzeni tych kilku lat, w których miałam mniej lub bardziej świadomą styczność z książkami sygnowanymi tą marką, wielokrotnie powtarzał się jeden schemat. Po okresie przysłowiowego „focha” FS puszczała na rynek coś, co przywracało mi wiarę w dobrze rozumianą rodzimą fantastykę popularną, by po chwili znów obrazić moją wrażliwość i wybory literackie czymś, co było ledwo lepsze od przeciętnej. Jeśli dodamy do tego książki bezsensownie rozbijane na podpodtomy , porzucanie rozpoczętych cykli i kulejący PR, to wychodzi mi, że mało które z „klasycznych” wydawnictw potrafi budzić we mnie aż tak skrajne emocje. Jakkolwiek jednak bym na nich nie narzekała, tak raz na jakiś czas coś im się uda: pamiętam swój zachwyt Kossakowską, szał wokół Grzędowicza czy (wcale niedawne czytane) książki Kołodziejczaka, zeszłoroczną „Głębię” i, o dziwo, tegorocznego „Komornika”


Od razu zaznaczę: tych dwóch najnowszych książek nie sposób porównać: nie dość, że obie prezentują zupełnie inny odłam fantastyki, to i ich … założenia(?) są też różnorakie. „Głębia” ma zadatki na współczesną Polską epopeję space operową, może nie tak wymagająca jak chociażby „Przestrzeń objawienia” Reynoldsa, ale stawiająca wysoko poprzeczkę każdemu, kto po Podlewskim spróbuje sięgnąć po taką tematykę. Prosty przykład: tuż po „Głębi” czytałam „Niebiańskie pastwiska” Pawła Majki, i te drugie nie zachwyciły mnie aż tak bardzo. Ale nie o „Głębi” miało być, a o „Komorniku”. A ten to nic innego jak niesamowicie ciekawe spojrzenie na temat postapokalipsy, w wydaniu ostatecznym, chociaż nie tak do końca…

By nie było niedomówień: Z twórczości Gołkowskiego czytałam do tej pory dwie książki: dość przyjemny debiutancki „Ołowiany świt” (przyjemny o ile przyjęło się pewne wytyczne już na początku lektury) i zdecydowanie słabszy „Drugi brzeg”. Po Drugim Brzegu odpuściłam sobie wszelką tematykę stalkerską, jak również twórczość Michała: stwierdziłam, że zwyczajnie nie kręcą nie takie „klimaty”, a i szkoda czasu na przeciętne lektury.
Nie przeszkodziło mi to osobiście polubić autora jako sympatycznego i pełnego pasji człowieka, a nawet na Falkonie 2015 udało mi się złapać go przed prelekcją i poprosić o wspólne zdjęcie.
 (*2)

Ot, lubię człowieka, nie lubię jego pisaniny, a na łamach Kronik wolę przypomnieć raz na jakiś czas coś starszego niż nawet sam Gołkowski :)
 Skąd zatem „Komornik”? I to w wersji podwójnie recenzenckiej (bo wpierw trafił do mnie ebook od samego autora, a kilka dni później egzemplarz recenzencki od FS)? Z czystej ciekawości i chyba odrobiny przekory: do momentu, w którym pojawiła się propozycja „zreckowania” Komornika niewiele wiedziałam o tej książce, ot krótki opis/zajawka z profilu na fb. Zaczynając czytać też nie szukałam specjalnie innych informacji, pragnąc uniknąć jakichkolwiek zewnętrznych wpływów. I wyszło jak wyszło…

Słucham? Chcecie wiedzieć jak wyszło? Pierwsze słowo, które ciśnie mi się na usta (klawiatura nie przyjmuje go już tak chętnie, ale zmuszę paskudę), pierwsza myśl, jaka mi towarzyszy gdy siedzę sobie i w nią klepię, to „fajnie było!”. Trzymając się reckowego języka: powieść Michała czytało mi się lekko i przyjemnie, pomysł na fabułę i głównego bohatera to coś, co tygryski lubią najbardziej, świat w którym dzieje się akcja jest rozbudowany i pełen zaskakujących pomysłów, a na myśl o kontynuacji aż świerzbią mnie łapki.

A tak przekładając z reckowego na moje? Tutaj niestety nie da się wszystkiego zamknąć w jednym zdaniu, ale skoro już mnie czytacie to wiecie, że lubię sobie popisać. Zatem, zacznę wyjątkowo od końca, czyli od

Kontynuacji:

Bo to chyba sprawa, która najbardziej mnie wkurzyła przy okazji czytania „Komornika”: kwestia zakończenia (lub jego braku) i cliffhangera (lub też nieudolnej próby przeprowadzenia czegoś takiego). Wiem, wiem: FS, kasa, kolejne tomy, spragnieni czytelnicy. Wszystko to ma marketingowy sens, ale, na bogów wszelakich, tak się tego nie robi! Nie przerywa się akcji beztrosko, w połowie „bo następny tom”. To coś na zasadzie reklamy w Polsacie: rzucamy takową w środku akcji by mieć pewność, że odbiorca poczeka i będzie oglądał dalej. Nosz kurczę czy też inne ptactwo! (uwaga, teraz nastąpi atak personalny, za który drogi Michale możesz mnie szczerze znienawidzić, ale to była moja pierwsza myśl po przeczytaniu ostatniego akapitu. Kto chce, niech mnie teraz hejtuje, zniosę to mężnie).
Siłą dobrej opowieści jest to, że ludzie nie chcą się z nią rozstawać. O wartości autorskiego warsztatu świadczy fakt, że czytelnicy dopytują się o kolejne tomy i rzewnie płaczą, gdy słyszą „nie, kontynuacji nie będzie”. Zabieg, jaki został zastosowany w zakończeniu „Komornika” jest albo oznaką braku wiary w siebie autora (w co nie wierzę), albo zbyt zachowawczego postępowania Fabryki. Naprawdę, czy obie strony aż tak się obawiały „normalnego” cliffhangera, tego, że historia nie chwyci na tyle, by zdecydowały się po prostu urwać opowieść w połowie zdania? Serio? Powtórzę: marketingowo zagranie jest genialne(kasa!), ale ja tego nie kupuję i nie lubię. Do jasnej cholery, Michał! Jeśli historia jest dobra, to naprawdę nie trzeba uciekać się do tak nieczystych zagrywek. Nie było to fajne, nie jest to fajne i według mojego skromnego maRudego zdania: jest to wręcz paskudnie nieuczciwe. A gdy jeszcze w jednym z wywiadów wspominasz, że tomów będzie trzy to zaręczam: jeśli będę miała kupić (a ebooka na pewno nabędę) to sobie poczekam do końca cyklu i zaburzę wam statystyki sprzedaży. Nie chcę więcej sytuacji, w której ktoś wylewa moje pół piwa…

Fabuła i świat przedstawiony, czyli pomysły made by Gołkowski & used by Gołkowski

Oj, tutaj muszę pochwalić a czynię to niechętnie i nieczęsto, zwłaszcza przy żyjących autorach (wiecie, jeszcze im woda sodowa itp..). Sam pomysł na apokalipsę: czapki z głów. Jest to odświeżające po tych wszystkich końcach świata, jakie ludzkość z rozkoszą zafundowała sama sobie. I kwestia „biurokracji” oraz niedostosowania anielskich zastępów do współczesnej ziemi: trafne, zabawne i oczywiście planowo obrazoburcze. Ale nie to, na bogów wszelakich, nie to stanowi o sile „settingu” w którym Gołkowski osadził „Komornika”. Najwięcej frajdy sprawiały mi mnogie nawiązania do popkultury (kto się nie uśmiechnął przy „Konik!” ten niech zginie marnie), zarówno tej książkowej jak i filmowej. Michał wielokrotnie puszcza do nas oczko opisując postacie znane nam od dawna, postaci wręcz kanonicze. To samo z resztą ma miejsce z kolejnymi lokacjami czy sytuacjami. Owszem, być może nadinterpretuję, ale nawet jeśli: to owa nadinterpretacja uprzyjemniła mi lekturę.
Jeszcze jedno, nader ważne w tym podpunkcie i będące lekkim prztyczkiem w nos Michała. A może ostatecznej redakcji? Przez 1/3 powieści niedomówienia, które z zasady powinny intrygować czytelnika, zaczynają go irytować. Po raz kolejny: rozumiem dlaczego, nie akceptuję JAK zostało to wykonane.

Bohater:

Ten udał się Michałowi o wiele lepiej niż Miszka, chociaż pewnych cech wspólnych nie sposób nie zauważyć. Po pierwsze: nie mamy tutaj bohatera jednoznacznie pozytywnego czy też wszechmogącego (mimo wszystko). Ok, jego wieczne popadanie w tarapaty i to, jak z nich wychodzi (czasem dość… brutalnie) da się lubić jako pomysł, ale z takim człowiekiem nie sposób by było współpracować. Oczywiście, winę za to ponoszą wydarzenia z przeszłości (jakże by inaczej!), ale mimo wszystko: Ezekiel to nie jest materiał na przyjaciela. I jest to bardzo dobre rozwiązanie na poziomie fabularnym. Bo niby wiemy, że jako Komornik Zek ma pewne przywileje, to jednak coś tam mu bruździ w planach.
Jedyną wadą Ezekiela jest jego niewiarygodność: być może to kolejna zamierzona złośliwość Michała, ale przy narracji pierwszoosobowej, i to prowadzonej w taki sposób, niemożliwym jest uwierzyć Zekowi. Bo niby przez część powieści jawi się nam on jako narrator wszechwiedzący (do znudzenia ucinający poszczególne wątki bo… „o tym później”), to tak naprawdę jest z niego kawał suczy syna. Gdyby tak jeszcze nie narzekał na poobcierane pewne części ciała…


Język powieści. 
Od razu zaznaczę, że zarówno w przypadku ebooka jak i egzemplarza papierowego miałam do czynienia z taką wersją,
 (*3)
zatem nie jestem w stanie stwierdzić jak bardzo książka „oficjalna” pokrywa się z tym, co mi dane było czytać. Podejrzewam, że nieliczne wpadki językowe (których obecność zarejestrowałam, ale niestety nie zaznaczyłam i teraz szukaj wiatru w polu) zostały zauważone i poprawione, bez specjalnej ingerencji w styl autora/bohatera. Który jest hm… specyficzny i niekoniecznie spodoba się każdemu, a już w szczególności tym, którzy w słowie pisanym nie dopuszczają pojawiania się wulgaryzmów. Mnie to trochę raziło, chwilami sprawiało, że byłam zniesmaczona: może to trochę naiwne, ale skoro wokół nas jest tyle wulgarności, to w literaturze mogłoby być jej mniej. I pal licho fakt, że w przypadku Komornika jako książki i Komornika jako głównego bohatera taki a nie inny język jest jak najbardziej usprawiedliwiony czy też wręcz pożądany: zawsze można to było zrobić w inny sposób, uciec się do innych słów przy całkowitym zachowaniu dosadności jednego czy drugiego wyrażenia. Niemniej, pomimo wulgaryzmów, powieść NAPRAWDĘ czyta się lekko i przyjemnie. Stosunek dialogów do opisów jest tylko trochę za bardzo na korzyść tych pierwszych, co niby też można zaakceptowac przyjmując, że mamy do czynienia z taką a nie inną powieścią, chociaż osobiście preferuję nieco inny sposób prowadzenia narracji. Podobnie mogłabym napisać o długości akapitów. Jak dla mnie są one za krótkie: nie odbiera to przyjemności z lektury, ale wewnętrzna Ruda podczas czytania wołała o więcej i … głębiej? 
Niech was nie zmyli moje narzekanie: najnowszą książkę Gołkowskiego pochłonęłam szybko, zarzucając nawet na chwilę powtórkowe czytanie „Wiedźmina”. Zdarzało mi się uśmiechnąć podczas lektury (czy to ze względu na rzeczywisty żart, czy też zgrabne nawiązanie do popu), raz nawet zrobiło mi się smutno. Sposób, w jaki opowieść została nam przedstawiona niemal nie pozwalał na szczególne analizowanie poszczególnych wątków, ale pewne potknięcia/niezręczności nie dały się przeoczyć. Komornik jest o wiele lepszy niż „Drugi brzeg”, ale jeszcze trochę brakuje tutaj do idealnej powieści rozrywkowej (czy też „popowej”). Szczęśliwie, „Komornik” nie ogłupia za bardzo, nie traktuje czytelnika jak debila, któremu trzeba wyłuszczyć wszelkie niuanse (w bezpośredniej narracji lub łopatologicznych przypisach): zostawia odrobinę dla naszej wyobraźni. I nawet, jeśli chwilami coś miałam za totalnie nielogiczne, to młodzieńczo wierzę, że w drugim tomie owa logika się pojawi. Czego wszystkim zainteresowanym serdecznie życzę :) 

*************
1) Grafika udostępniona przez autora na potrzeby tego konkretnego tekstu.
2) Zdjęcie z moich prywatnych zasobów, do zobaczenia również na facebooku
3) Wycinek tego zdjęcia :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Szanuję krytykę, ale tylko popartą odpowiednimi przykładami. Jeśli chcesz trollować, to licz się z tym, że na tym blogu niekulturalnych zachowań tolerować nie będziemy, a komentarze obraźliwe będą kasowane :)