23 mar 2016

Płać i płacz, czyli ostrożnie z marzeniami.


W czasach, gdy hormony szalały w mym nastoletnim organizmie i wydawało mi się, że cały świat stoi przede mną otworem miałam marzenie: napisać i wydać COŚ. Owe coś powstawało przeważnie podczas nudniejszych lekcji i tych przerw, których przypadkowo nie poświęcałam na wyrywanie się z budynku liceum w celu dostarczenia organizmowi niezbędnej dawki nikotyny. Po kilku tygodniach radosnej pracy twórczej powstało skromne dziełko (jakieś 15 kartek A4, zapisanych kratka w kratkę drobnym maczkiem), w głowie kłębiły się pomysły na ciąg dalszy, ale nadeszły wakacje i pisanina musiała poczekać do września. Niestety, podczas wakacyjnych porządków rękopis wylądował w piecu kaflowym. Tym sposobem nie zostałam drugim Tolkienem czy innym Martinem, chociaż kilka scen z wiekopomnego dzieła nadal siedzi gdzieś w zakamarkach pamięci. Strach pomyśleć co by było, gdybym urodziła się po 1990 roku, swoje genialne pomysły zapisywała na blogu i przekonana o wyjątkowości dzieła uparła się je wydać. Upartej Rudej maRudzie, jak wiecie, raz na jakiś czas udaje się spełniać wielkie marzenia (Nidzica1, Falkon2, własna biblioteczka3), i gdybym tylko urodziła się te dziesięć lat później to zapewne właśnie spamowałabym was informacjami o tym, jak to zostałam drugą Le Guin publikując swe dzieło w porażającym nakładzie trzystu egzemplarzy.

Bo przecież dzisiaj wydać książkę jest niesamowicie łatwo: ot, wystarczy przesłać tekst do wydawcy, zapłacić kilka tysięcy i voilà! Ośmieszenie i niemal na pewno zamknięta droga do normalnego wydania własnej książki gotowa. Taaak, zdecydowania cieszę się z faktu, że za moich czasów nie było złodziejskich firm zajmujących się selfpubishingiem…

Ok, opanujmy mój firmowy chaos, pochylmy się nad problemem z spokojną głową i zapoznajmy z garścią podstawowych informacji. Po pierwsze, tak naprawdę nie mam prawie nic do typowego selfpublishingu4 (czy też, jak to ładnie po polsku brzmi: samopublikowania5), w wielu przypadkach ma on sens i bywa jedynym wyjściem dla pisarzy tworzących dzieła niszowe czy też nietypowe (o czym za chwilę). Tym, co sprawia, że budzi się we mnie bunt i chęć mordu jest vanity publishing6, czyli przekładając z naszego na nasze: czyste złodziejstwo i żerowanie na słabej psychice debiutantów. Co najgorsze: chociaż sprawa ta wraca z regularnością tornad w Kansas, to zawsze, ale to zawsze generuje takie same (pod względem merytorycznym i emocjonalnym) komentarze, które koniec końców niewiele do tematu wnoszą. Sama czasem zasiadam w loży szyderców, ale wierzcie mi! Moja szydera (i szydera ludzi z PF7) nie jest zawsze tylko czystą złośliwością, bywa rozpaczliwą i skazaną na niepowodzenie walką o godność tych naiwnych, którzy zawierzyli NR, WFW czy innej zgrabnie nazwanej zorganizowanej grupie przestępczej.

Co mnie ruszyło? Co sprawiło, że nie potrafię jedynie szydzić w pewnej specyficznej facebookowej grupie a muszę wyklepać kilka słów na klawiaturze? Wszystkiemu winne jest jedno zdanie, a właściwie fragment kolejnego genialnego projektu na polakpotrafi. Oto dowiedziałam się, że „dzisiaj, by wydać książkę debiutant MUSI ZAPŁACIĆ”.

Nie wiem, może za stara jestem, ale zawsze wydawało mi się, że zdrowy układ polega na tym, że to wydawca płaci autorowi. Jeśli debiutanta nie chcą wydać, to ostatnią rzeczą, jaką powinien zrobić to zwrócić się do oszustów. Serio, droga młodzieży, tak na pewnika przyjmujecie pochwały poparte żądaniem kilkunastu tysięcy? Serio nie widzicie, że wasz złodziejski wydawca jedynie ciągnie od was kasę, wasze marzenia mając głęboko w tym miejscu, do którego słońce zazwyczaj nie dochodzi?

By nie było: są ludzie, którzy pomimo vanity trafili do normalnych wydawnictw. Są też ludzie, którym vanity\self otworzyły drogę do prawdziwej literatury. Ale to promil, błąd statystyczny na granicy zera absolutnego. Zdecydowana większość niegdysiejszych „selfowców” (tych publikujących już w normalnych wydawnictwach) dzisiaj wstydzi się swoich pierwszych powieści lub po prostu wie, że dana książka wymaga totalnego przeredagowania by nadawała się do bezproblemowego czytania.
Podczas jednej z wielu dyskusji na Polskiej Fantastyce8 pojawił się też jeszcze jeden ważny głos, który w sumie oddaje w pełni powód mojej irytacji. Otóż, ofiarami firm vanity padają często bardzo młodzi ludzie. Ludzie, którzy być może mają naprawdę zadatki na drugiego Dukaja9 (to byłoby piękne) czy kolejnego Martina (tutaj już bym się tak nie cieszyła, ale to akurat kwestia moich osobistych preferencji). Co z tymi młodymi (tfu!) pisarzami? Przecież, jeśli są oni niepełnoletni, to z pewnością czuwają nad nimi jacyś opiekunowie prawni, którzy powinni ustrzec niewinne serduszka przed takim złem wcielonym. Niestety, tutaj pokutuje brak podstawowej wiedzy o tym, jak funkcjonuje rynek wydawniczy, a także przerost ambicji. I nie ambicji dziecka, (zrozumiałych, bo i mało który nastolatek jest w stanie sam przed sobą przyznać, że jego pisanie/pomysł nie zalicza się do wyjątkowych) a ambicji rodzica. I tak za marzenia jednego i drugiego karę ponosi młody „pisarz”, któremu na 99% nikt już nic nie wyda.

Wspominałam przed chwilą, że owszem, są ludzie, którzy zaczynali od selfpublishingu, by po jakimś czasie prawdziwie debiutować w normalnym wydawnictwie. Jednakże, śledząc tylko i wyłącznie nasze kamieniste poletko fantastyczne zauważyłam jedną prawidłowość: większość tych, którzy wyszli z selfowania obronną ręką to ludzie, których przygoda z samopublikowaniem miała miejsce już jakiś czas temu. Od kilku lat nie dość, że zatarła się różnica między pojęciami self i vanity (nawet ci, którzy doskonale rozumieją różnicę między tymi dwoma drogami samopublikowania wszystko określają mianem selfów, bo tak łatwiej…), to obie nabrały zdecydowanie negatywnego wydźwięku. Ma to swoje plusy: im częściej będzie się młodych (wiekiem czy doświadczeniem) przestrzegać przed firmami bazującymi na naiwności, tym więcej dusz zostanie uratowanych. Już spotykam się z głosami młodych ambitnych, że dzięki często niewybrednym żartom na temat vanity oni przejrzeli na oczy i zrezygnowali z tej wydawałoby się najprostszej drogi do wydania swojej książki.

Tylko wiecie, to nie do końca tak kolorowo wygląda: zapotrzebowanie na platformy selfowe czy też takowe wydawnictwa nie wzięło się z niczego, a już na pewno nie jest spowodowane coraz większym idioceniem społeczeństwa. Sama jakiś czas temu czytałam (i nawet zreckowałam10) pewien self, który raczej nie miał szans na „normalną” publikację tylko i wyłącznie dlatego, że wpisuje się on do niezbyt popularnego (a co za tym idzie: niesprzedającego się jak ciepłe bułeczki) odłamu fantastyki. Marcin Podlewski ze swoim debiutanckim "Happy Endem" miał podobny problem: rzecz była chwalona, ale uznana za niesprzedawalną. Autorzy powieści niebanalnych mają dzisiaj „pod górkę” i w takich przypadkach self jest nie tylko uzasadniony, ale wydaje się jedyną rozsądną drogą do zapoznania czytelnika z czymś… wyjątkowym. Tylko ponownie, należy podchodzić do tego z spokojem: jeśli twoje dzieło chwali rodzina plus kilkoro znajomych z liceum, to raczej mało prawdopodobnym jest, by ich opinia była miarodajna. Serio: niezmiernie trudno jest krytykować kogoś, kto jest nam bliski. Jeśli natomiast jakieś opowiadanie, książka zyskuje uznanie kilku betareaderów, jeśli w grupach czy na stronach zajmujących się profesjonalnym ocenianiem tekstów wszyscy chwalą a wydawnictwa dalej milczą: to wtedy coś jest na rzeczy.

Przymierzając się do tego tekstu miałam jedno założenie: obsobaczyć firmy typu NR, pośmiać się z młodych naiwnych i ponarzekać na ich przerośnięte ego. Ale zaczęłam trochę grzebać w sieci, przeczytałam kilka dyskusji i nie jestem w stanie jednoznacznie potępić zjawiska selfpublishingu. Mogę potępić (i potępiam, bo zło należy piętnować) te kilka „wydawnictw” bazujących na miłości własnej niedojrzałych pseudoautorów. Mogę zastanowić się nad tym, jak wiele genialnych książek przemknęło bez echa, bo zostało „wydane” przez nic nieznaczącą oficynkę, lub też nadal kurzy się gdzieś w szufladzie w oczekiwaniu na poprawę sytuacji na rynku książki. Skoro na zachodzie selfy okazują się bestsellerami (ale takimi naprawdę, nie tak jak książka o stopie11), to i może u nas jest to do zrobienia? A może wystarczyłoby, gdyby wydawcy pozwolili sobie na odrobinę ryzyka? Myślałam, że Ektenia12 będzie takim odczarowaniem debiutów w ebooku, jednak ten pomysł nie wypalił, a szkoda: może wtedy coś by się ruszyło zmieniło wyjątkowo nie na gorsze, a na lepsze? Tymczasem: pozostaje mi i kilku innym osobom walka z wiatrakami i skazane w większości na porażkę próby uświadamiania, że nawet self powinien być przeprowadzony z głową.

******

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Szanuję krytykę, ale tylko popartą odpowiednimi przykładami. Jeśli chcesz trollować, to licz się z tym, że na tym blogu niekulturalnych zachowań tolerować nie będziemy, a komentarze obraźliwe będą kasowane :)