(*1)
Nie lubimy się z Fabryką Słów, oj nie lubimy. Czy raczej: na przestrzeni tych kilku lat, w których miałam mniej lub bardziej świadomą styczność z książkami sygnowanymi tą marką, wielokrotnie powtarzał się jeden schemat. Po okresie przysłowiowego „focha” FS puszczała na rynek coś, co przywracało mi wiarę w dobrze rozumianą rodzimą fantastykę popularną, by po chwili znów obrazić moją wrażliwość i wybory literackie czymś, co było ledwo lepsze od przeciętnej. Jeśli dodamy do tego książki bezsensownie rozbijane na podpodtomy , porzucanie rozpoczętych cykli i kulejący PR, to wychodzi mi, że mało które z „klasycznych” wydawnictw potrafi budzić we mnie aż tak skrajne emocje. Jakkolwiek jednak bym na nich nie narzekała, tak raz na jakiś czas coś im się uda: pamiętam swój zachwyt Kossakowską, szał wokół Grzędowicza czy (wcale niedawne czytane) książki Kołodziejczaka, zeszłoroczną „Głębię” i, o dziwo, tegorocznego „Komornika”