Było to tak: w 2011 roku, czyli w czasach, gdy już dość intensywnie romansowałam z fantastyką wszelaką, ale bez szczególnego krytycyzmu i wymagań, wypożyczyłam z biblioteki pewną książkę. Przeczytałam i na ukochanym przez nas wszystkich (sic!) portalu napisałam kilka słów. Oto one:
Bardzo długo szukałam tej pozycji w różnych bibliotekach, zachęcona wieloma pozytywnymi opiniami o twórczości Ursuli K. Le Guin. Byłam przygotowana na opasłe, epickie tomisko - a tu niespodzianka. Książka objętościowo nie przeraża, a nawet mała ilość stron z początku mnie zniechęciła. Już od pierwszej strony jednak zrozumiałam, że moje obawy są bezpodstawne. Le Guin stworzyła cos epickiego, ale nie rozlazłego czy nużącego. To przyjemne fantasy, o dość dużym zabarwieniu filozoficznym skłania nas często do zastanowienia się nad przeczytanym akapitem. Na pewno sięgnę po kolejne pozycje historii o Ziemiomorzu. (link plus 18 plusów :P )
Mijały lata, a jakoś do kontynuowania przygody z Ziemiomorzem nie miałam ani serca ani czasu, chociaż nawet dorobiłam się kilku tomów w starych wydaniach. Niedawno coś mnie jednak tknęło, i postanowiłam wrócić: pełna obaw i nadziei, z zdecydowanie większym nastawieniem na to pierwsze. Z fantasy nie jest mi ostatnio po drodze, nawet Kroniki Czarnej Kampanii, początkowo kompulsywnie pochłaniane, nie wyleczyły mnie z alergii na tę odmianę fantastyki. Ale skoro książka z półki (ułożonej alfabetycznie!) została wyciągnięta, to nie ma zmiłuj: trzeba czytać, nie zważając na zmęczenie czy też fakt, że antykwaryczny egzemplarz właśnie rozleciał mi się w dłoniach.
No i przeczytałam „Czarnoksiężnika z Archipelagu”, następnie tuż po nim „Grobowce Atuanu” i „Najdalszy brzeg”. Trzy książki, dziewięć dni i dawka nostalgii ciężka do przetrawienia dla czytelnika takiego jak ja.
Nie, nie napiszę wam teraz, że te książki wgniotły mnie w fotel i zmusiły mnie bym zaczęła szukać magicznego przejścia do Ziemiomorza. Nie zmieniły też one mojego podejścia do 90% fantasy, jakiemu dane jest pałętać się po księgarnianych i bibliotecznych półkach. Nie sprawiły w końcu, bym na nowo zatęskniła za czarami i smokami. Za to zasmuciły mnie, zasmuciły w sposób dziwny i niespodziewany, bo przywołujący na twarzy cień uśmiechu.
Nie, nie napiszę wam teraz, że te książki wgniotły mnie w fotel i zmusiły mnie bym zaczęła szukać magicznego przejścia do Ziemiomorza. Nie zmieniły też one mojego podejścia do 90% fantasy, jakiemu dane jest pałętać się po księgarnianych i bibliotecznych półkach. Nie sprawiły w końcu, bym na nowo zatęskniła za czarami i smokami. Za to zasmuciły mnie, zasmuciły w sposób dziwny i niespodziewany, bo przywołujący na twarzy cień uśmiechu.
Nie bez powodu przytoczyłam swoje słowa sprzed (mamy obecnie 2016 r.) pięciu lat. Do tej pory nie jestem w stanie wyjść z podziwu nad tym, jak Ursula w tak niewielkich objętościowo powieściach zawarła taką dawkę emocji. Tylko, że nie były to emocje wielkie, powodujące potoki łez czy szybsze bicie serca. Le Guin po mistrzowsku zaserwowała mi kilkanaście godzin obcowania z światem pełnym spokoju i równowagi. Nawet, gdy pojawiało się jakieś zakłócenie (Cień, Bezimienni, Cob), to jedynym warunkiem niezbędnym do ocalenia wszystkich było właśnie osiągnięcie wewnętrznej równowagi przez protagonistę. I nie, nie chodzi tutaj (w każdym z trzech tomów) o swoistą jedność z otaczającym bohaterów światem, a jedynie o pojednanie człowieka z tym, co zwane jest jego przeznaczeniem, przy jednoczesnej walce o to, by ZŁO nie determinowało naszego przeznaczenia i nie wykrzywiało go w sposób najstraszniejszy, bo zwykły i pozbawiony spektakularnych zwrotów akcji.
Le Guin udało zrobić się coś, co nie jest łatwe: pisząc językiem przyjemnym w odbiorze, będącym idealnym połączeniem prostoty i melodyjności, w nienachlany sposób spróbowała przemycić nam tęsknotę za światem równowagi między pragnieniami a możliwościami, między możliwościami a powinnością wobec własnego sumienia i dobroci, którą przecież każdy z nas ma w sercu. Oto swoista pochwała ludzkości, wyraz wiary w to, że jedynie coś całkowicie pozostającego poza człowieczeństwem może być prawdziwie złe.
Wiecie jednak, co jest najzabawniejsze i najsmutniejsze w tym wszystkim? Co sprawiło, że chociaż po skończonej lekturze się uśmiechałam, to jednak nie potrafiłam pozbyć się smutku? Ursula te wszystkie emocje (i mnóstwo innych, które nie zmieściłyby się w żadnej recenzji czy żadnym sprawozdaniu) wywołała nie opasłymi tomiszczami liczonymi na tysiące stron. Każda z trzech wspominanych dzisiaj książek nie powala ilością stron, można by stwierdzić, że nie dorównuje modnym obecnie epopejom na miliony znaków. Ale znajdźcie mi proszę, wśród tych „nowości” chociaż trzy, które nie wywołując łez was wzruszą. Które bez tanich żartów i puszczania oczka do czytelnika przywołają uśmiech na waszej twarzy. Które, w końcu, będą w stanie wzbudzić w was tęsknotę za normalnością?
Znamy wiele cudownych światów opisanych przez wybitnych pisarzy: sama nie raz śniłam o Arrakis i, by być szczerą: śnię do dzisiaj. Ileż z ludzi mego pokolenia czy też odrobinę młodszych, nadal czeka na list z Hogwartu, czy po prostu pożąda mocy/wiedzy/umiejętności, jakie możliwe są jedynie w ukochanych uniwersach? A „Czarnoksiężnik…”, „Grobowce…” czy „Najdalszy…” sprawiły, że odczułam bolesny brak Równowagi. Bo w tej, opisywanej przez Ursulę Równowadze jest piękno, za którym nie da się nie tęsknić.
Zawsze podchodzę emocjonalnie do czytanych książek. Tak lubię: szukam w nich człowieka, emocji, żaru i nostalgii. Tutaj to znalazłam, chociaż przedstawione w sposób niespodziewanie stonowany. Tak już się chyba nie pisze, ponoć sama Ursula już tak nie pisze, a szkoda…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Szanuję krytykę, ale tylko popartą odpowiednimi przykładami. Jeśli chcesz trollować, to licz się z tym, że na tym blogu niekulturalnych zachowań tolerować nie będziemy, a komentarze obraźliwe będą kasowane :)