28 lut 2016

Co tam panie w internecie #2













Tytułem wstępu: zamysł comiesięcznych wpisów „Co tam panie w Internecie” przedstawiłam TUTAJ. Dzisiaj oszczędzę wam „wstępowego lania wody” (bo dziwnym trafem przerodziło się ono w szkic następnego maRudzenia) i po prostu przytoczę post, który skłonił mnie do napisania tych kilku słów.

Marcin Przybyłek raczył napisać:
Nie od dzisiaj wiadomo, że mam lewicowe poglądy (cokolwiek to znaczy. Ostatnio zauważyłem, że gdy się pogada z prawicowcem o szczegółach, poglądy się uwspólniają, ale nie o tym chciałem mówić). Zdałem sobie ostatnio sprawę z ciekawego faktu: nie przypominam sobie, bym otrzymywał jakieś oznaki wsparcia, szacunku, poparcia od znanych ze swoich lewicowych poglądów dziennikarzy, publicystów, czy trybunów (otrzymuję je oczywiście od czytelników i znajomych, ale w tym momencie chodzi o dziennikarzy). Oni chyba nie znają nawet moich książek, a przecież fantastykę chyba (?) czytają. Jest to tym dziwniejsze, że nie ma (tak mi się wydaje) w Polsce drugiego pisarza sf, który byłby tak „lewy” jak ja. Po tej stronie barykady panuje u nas raczej posucha, prawda? Jest nas cholernie mało. Tymczasem oznaki szacunku i wsparcia otrzymuję od dziennikarzy tudzież publicystów o poglądach konserwatywnych! To oni zapraszają mnie na pogadanki, spotkania (vide dyskusja w siedzibie Frondy), proszą o wypowiedzi i wywiady, to oni czytają moje „lewackie” książki i teksty (bo w zasadzie wszystkie są lewackie). I się zastanawiam, o co chodzi: czy konserwatyści mają więcej klasy?
A może gdy się jest po tej samej stronie barykady włącza się syndrom, który pokazali brytyjscy komicy w serialu „Mała Brytania”, gdzie sportretowali geja, który żyje w małej społeczności i chociaż ludzie lubią go i akceptują jego homoseksualizm, a dookoła kręci się sporo gejów, on wszystkich obraża, odtrąca i nie zauważa innych „homików”, twierdząc z uporem maniaka: „I am the only gay in the village!” Pisząc bardziej po polsku, czy nie jest tak, że moi lewi bracia traktują mnie jak konkurencję i mruczą pod nosem: „Niech wreszcie ten Przybyłek się zamknie, bo nie dość, że dobrze gada, to jeszcze jest ode mnie przystojniejszy, a to ja chcę być jedynym piewcą słusznej prawdy!”? Czyżby lewicowcy byli bandą zazdrosnych popaprańców, nawet w tak trudnej sytuacji politycznej, w jakiej obecnie znalazła się Polska? Nie, niemożliwe. Generalizuję. Pewnie prawda jest dużo prostsza - lewicowi trybuni po prostu mnie nie widzą / nie słyszą. Ale jeśli jest w tym co piszę cząstka prawdy, to odkryłem coś być może dla innych oczywistego: konkurencję w obrębie ideologicznych obozów, która to konkurencja w niektórych przypadkach (mnie nie dotyczących) może się skończyć… zmianą obozu.

W sumie nie tyle sam wpis Marcina mnie poruszył, co komentarze właśnie. I oto moja odpowiedź, nieco pokrętna i obok, ale musiałam...

 Nie lubię polityki: to temat którego unikam równie mocno jak rozmów o religii (co w naszych czasach w sumie oznacza jedno i to samo). Mam swoje poglądy, wbrew pozorom dość jasno sprecyzowane. Nie stoi to jednak na przeszkodzie, bym znakomicie dogadywała się z ludźmi z „drugiej strony barykady” i potrafiła pokojowo z nimi dyskutować na tematy wszelakie, często zarywając nocki lub przedłużając przerwy na papierosa. Należy jednak zaznaczyć, iż „wszelakie” w moim przypadku odnosi się do rozmów na tematy literackie i około literackie, z szczególnym WYŁĄCZENIEM polityki.

Do niedawna naturalnym wydawało mi się, że dobra literatura jest trochę obok wyznania/narodowości/poglądów autora. Nie przeszkadzało mi, gdy pisarz w swoich dziełach przemyca to i owo z swojego świata. Fantastyka przecież nie powinna być li tylko rozrywką dla mas, kolejnym ogłupiaczem zwalniającym z myślenia i refleksji nad czasem minionym, obecnym czy przyszłym. Rolą dobrej fantastyki jest zadanie nam pytania „co by było gdyby…” lub „co będzie, gdy nadal…”, i tylko korzyścią dla czytającego jest możliwość poznania prawd objawionych lewej i prawej strony (tfu!)politycznej.
Czytelnicy, autorzy, krytycy – wszyscy mamy prawo do tego, by obawiać się przyszłości, bo jak tu się nie bać, gdy teraźniejszość nie rysuje się zbyt różowo? Tylko problem polega na tym, że każdy z nas boi się czegoś innego, o czymś innym marzy i w czym innym upatruje ratunek dla zdegenerowanego społeczeństwa. Jeśli taki osobnik jest obdarzony talentem literackim (przez bogów, przypadek, odpowiedni mix genów etc…) to zawiera swoje oczekiwania i lęki w mniej lub bardziej zgrabnych formach literackich.
 Czasem idea przebija formę, czasem forma delikatnie sugeruje ideę: to wszystko jest do zaakceptowania, pod jednym zasadniczym i niezbywalnym warunkiem: musi być to zrobione i z sensem i z wyczuciem. Nikt nie lubi agitek polityczno-światopoglądowych, bo za bardzo kojarzą się nam z wołaniem „My, partia! My, naród!”. Nikt też nie lubi czuć się jak idiota tylko i wyłącznie dlatego, że przypadkowo wyznaje nieco inny system wartości od, nomen omen, ulubionego autora.

Szczęśliwie dobra literatura broni się sama, na przekór różnym oddolnym i odgórnym ruchom. Chociaż przykład zamieszania wokół World Fantasy Award i Lovecrafta to skrajny przypadek choroby naszej czasów, jaką jest mieszanie polityki do literatury, i to polityki nie tyle na poziomie hipotetycznych utopii/antyutopii, a agresywnej polityki czasów współczesnych. Polityki, która mówi: „albo jesteś z nami, albo zgnij marnie”, lub też „twoich dzieł nie przeczytam (a przy każdej okazji zgnoję gdzie się da) boś prawak, lewak, homo, hetero, bi, katol, ateusz, rodzimowierca”.

Literatura to emocje: bez emocji nie napiszesz dobrej książki i bez emocji dobrze jej nie odczytasz. Nie tak dawno w „Czarnej mszy” jedno opowiadanie niesamowicie mnie poruszyło. Wróć! Nie tyle poruszyło, co wkurzyło(ok, wstawcie tutaj dużo bardziej niecenzuralne słowo, ja nie mam śmiałości) strasznie, bo oto w fajnym settingu otrzymałam łopatologiczną wizję idealnego świata. Idealnego oczywiście według autora: człowieka o bardzo konkretnych przekonaniach i bardzo dobitnie manifestującego swoje sympatie światopoglądowe. Tylko wiecie co? Gdy opadły emocje, gdy wyłączyłam filtr „najmojszej racji” i gdy wspominam ten zbiór, to właśnie owo najbardziej wkurzające opowiadanie okazuje się jednym z tych, które najbardziej zapadło mi w pamięć. Bo było po prostu bardzo dobre, bez względu na moje prywatne animozje polityczno-religijne.

Internet mnie zadziwia: z jednej strony są głosy, że fandom to siedlisko prawicowych oszołomów (blog jednego z piewców tej tezy), z drugiej narzekają, że fandom to już nie literatura a kult poprawności politycznej i zdesperowanych nerd/pop/geek/kobietów.
Nie tędy droga. Polityka z literatury nie zniknie, ale bierzcie przykład z najlepszych, nie z najgorszych. Piszcie i czytajcie ponieważ to konkretne „COŚ” jest wybitne, a nie dlatego, że pochwala multikulti lub przeciw takowemu występuje. Nie oczekujcie pomników za poglądy, stawiajcie pomniki za genialne opowieści.

Ty, drogi pisarzu: nawet jeśli w swoim dziele potępisz rude pseudokrytyczki zaczytujące się SF i posiadające dziwną manię maRudzenia, to ci przyklasnę. O ile zrobisz to z wirtuozerią, na jaką z pewnością cię stać.
Ty, drogi blogerze, czytaczu, czytelniku, odbiorco, koneserze: nie oczekuj, że każda fantastyka będzie odwzorowaniem twoich mrzonek o idealnym świecie. A jeśli już nie jest, to nie deprecjonuj danej historii tylko dlatego, że głównym bohaterem jest mężczyzna lub wojująca feministka. Popatrz szerzej, poczuj głębiej: łatki można szybko przypiąć, ale to TY na tym stracisz. Ot, umknie ci piękno języka, wyjątkowe uniwersum czy nowatorskie spojrzenie na magię/technologię/miłość. O czerpaniu z klasyki nie wspomnę, bo wtedy to dopiero wszyscy byli ideologiczno spolaryzowani…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Szanuję krytykę, ale tylko popartą odpowiednimi przykładami. Jeśli chcesz trollować, to licz się z tym, że na tym blogu niekulturalnych zachowań tolerować nie będziemy, a komentarze obraźliwe będą kasowane :)