Po ten tytuł sięgałam z maksymalną dawką niepewności; niby od jakiegoś czasu wszelkie moje romanse z klasyką literatury fantastycznej okazywały się strzałem w dziesiątkę, ale tutaj zadanie było trudniejsze niż zazwyczaj. Po pierwsze, 451 stopni Farenheita to pozycja obowiązkowa dla każdego miłośnika literatury (niekoniecznie nawet tej o zabarwieniu fantastycznym). Czyli, zasiadając do lektury, musiałam być świadoma jednego: ta książka poruszyła miliony ludzi, nawet tych, dla których science fiction to jedynie puste bajeczki. Takie docenienie przez mainstream nobilituje, jednocześnie stawiając przed współczesnym odbiorcą poprzeczkę niesamowicie wysoko. Tutaj już nie wystarczy znajomość (na wyrywki) „Diuny” czy „Kronik Majipooru”. Nawet umiłowanie Lema i Peteckiego może nie wystarczyć. Oto trzymam w rękach wielkie dzieło i być może będę musiała, już po przeczytaniu, zająć jakieś stanowisko. I, nie daj boże(!), być w stanie je obronić.
I tutaj dochodzimy do drugiego powodu, dla którego tak długo zwlekałam z lekturą kolejnej książki Bradbury’ego (w zeszłym roku udało mi się przeczytać „Kroniki Marsjańskie”): widzicie, chociaż odbiór literatury jest prywatną sprawą każdego z nas, to już pisanie o niej to wyzwanie. Zawsze podczas omawiania dzieł wybitnych czuję lekki niepokój: co, jeśli zrozumiałam wszystko opacznie, lub (co zdarza się częściej) skupiając się na rzeczach dla mnie ważnych przegapiłam te „naprawdę” istotne? Ale cóż, słowo się rzekło, postanowiłam w tym roku zmierzyć się z kilkoma kluczowymi dla mnie w jakiś sposób tytułami (pełna lista tutaj) i na pierwszy ogień poszedł Bradbury. I chyba lepszego „klasycznego” otwarcia czytelniczego roku nie mogłam sobie wymarzyć…
O fabule nie będę się tutaj rozpisywać, bo tą znają chyba wszyscy: albo książkę już czytali, albo (podobnie jak ja) pamiętają coś z opracowań i streszczeń. Zresztą akcja jako taka stoi w dziele Bradury’ego na poczesnym trzecim miejscu, godnie ustępując zagadnieniom ważniejszym i mocniej oddziaływującym na czytelnika. Zapewne powieje teraz banałem, ale u Bradbury’ego (czy to mówimy o „451…” czy o „Kronikach…”) na pierwszym miejscu jest człowiek z jego emocjami, na drugim nieodmienny fatalizm (może z odrobiną pozytywnej myśli gdzieś tak w połowie) i pełne goryczy podsumowanie ludzkiej mentalności. I pisząc „ludzkiej” mam na myśli nas wszystkich: miliony czy miliardy dające się powszechnie ogłupiać i w swym ogłupieniu trwające nie dlatego, że nikt nam nie pokazał innej drogi a dlatego, że tak wygodniej.
Mam problem z głównym bohaterem „451…”. Montag, chociaż ma swoje zalety, (o których za chwilę), tak naprawdę niewiele znaczy, lub nawet nic, gdy do głosu dochodzą postacie drugoplanowe. Poczynając od żony Montaga, przez szefa jego oddziału strażaków, a na Faberze i grupie wyrzutków kończąc. Plus dochodzi do tego jeszcze Klarysa: postać, która na nowo otwiera oczy Montagowi na tą część jego natury, która choć głęboko ukryta ( i z uporem maniaka zwalczana) ciągle gdzieś w nim była i raz na jakiś czas dochodziła do głosu. Skąd ta pewność? Zajrzyjcie za kratkę wentylatora… Ale nie o tym miałam teraz pisać. Postacie drugoplanowe ukradły całą tę powieść. Po kolei:
Żona:
Idealny przykład ogłupionego i ubezwłasnowolnionego szarego obywatela. Całe dnie spędza albo oglądając telewizję, albo słuchając jedynej właściwej (i oczywiście ogłupiającej) stacji radiowej. Uzależniona od środków znieczulających ciało i umysł, pożądająca jedynie szczęścia zwanego „spokojem”, odcinająca się od świata zewnętrznego ścianą bełkotu, który pozornie daje jej namiastkę uczestnictwa w czymś ważnym. Ot, typowa przedstawicielka dzisiejszego pokolenia ludzi, którzy z zapartym tchem śledzą wszelkie „Ukryte prawdy” i telenowele polsko-wenezuelskiej produkcji. Osobnik, którego spotykacie codziennie i który swą naiwnością doprowadza was do szewskiej pasji. Pochłaniacz nawet już nie popowej, a o wiele gorszej papki, w tej papce na siłę znajdujący wyimaginowane smaki. O wiele bardziej przerażający, bo bezwolny i nieznający żadnej innej opcji.
Postać wygłaszająca najbardziej poruszający monolog w tej książce. Bezlitośnie obnażający przyczynę obecnego stanu rzeczy, zaślepiony jedynie słuszną ideologią mającą na celu zapewnienie społeczeństwu wymarzonego szczęścia. Definiujący to szczęście jako brak zgryzot socjologiczno-filozoficznych, kojarzonych przede wszystkim jako pytania „dlaczego? Niemal równie przerażający jak żona Montaga, chociaż na nieco innej płaszczyźnie: Beatty zna historię, czytał demonizowane książki i w nich upatruje jedno z największych zagrożeń dla współczesnego mu świata. Pochwalający politykę ogłupiania narodu nie ze względu na własną głupotę, a właśnie pewne oczytanie skażone odpowiednią ideologią. To właśnie z jego ust padają jedne z najbardziej dla mnie przerażających słów, zacytowanych powyżej...
Inteligent, który sam siebie nazywa tchórzem. Całkiem trafnie. Człowiek, który widział postępujący rozkład intelektualnej strony społeczeństwa i nie zrobił nic. Obecnie siedzi sobie w bezpiecznych czterech ścianach i ewentualnie snuje wizje o wielkości, powrocie, pichcąc w międzyczasie wybuchowe ciasteczka. Przy okazji nie robi tak naprawdę nic, by przypadkiem nie stracić swego wątpliwego statusu społecznego. Pojawienie się Montaga rozpala w nim dawno zapomnianą iskrę, chociaż i tak obawia się jednego: kompromitacji i odkrycia jego prawdziwych przekonań. W pewnym momencie wygłasza ważny w tym dziele monolog, przedstawiający nie tyle drugą stronę barykady, co potwierdzenie słów Beatty’ego. Faber niby pomaga Montagowi, ale rządzi nim strach i do samego końca to strach go definiuje.
Buntownicy/wyrzutki:
Oto powiew nadziei dla społeczeństwa idiotów: żyją poza prawem, są grupą składającą się z zramolałych dziadków pamiętających stare dobre czasy. Znaleźli sposób (dość kuriozalny i cofający kulturę do czasów wieków średnich) na zachowanie tego, co zapamiętane być powinno. Z pozoru racjonalni (chronią dziedzictwo kulturowe w jedyny im dostępny sposób), zbyt wielką wiarę pokładają w jednostkę. Tak, tak, otrzymujemy w pewnym momencie pięknie wyłożone podstawy takiego postępowania, mają one sens w świecie Montaga, dają nadzieję, że „nie wszystek…”, ale mimo wszystko: to tylko marzenia ściętej głowy. Przecież, poza pielęgnowaniem książek (a dokładniej ich treści) w głowach powinni gdzieś tam w ostępach gromadzić wydania papierowe. Skoro potrafią tyle czasu się ukrywać, krzewić w sumie nową wiarę, to i miejsce na setki woluminów potrafiliby zorganizować. Zwłaszcza, że jak sami przyznają: władze zbytnio się nimi nie interesują i jako wyrzutki mają dużą swobodę działania poza miastami. Ale to temat na zupełnie osobne rozważania, może w komentarzach rzucicie mi trochę światła na tą kwestię?
Klarysa:
Promyk słońca w pełnej smogu metropolii. Osobnik totalnie odstający od normy, jako pierwszy otwierający oczy Montagowi. I nie, Klarysa nie pokazała Montagowi tego, w jak chorym społeczeństwie on żyje. Jej rola była zupełnie inna: udowodnić jak bardzo normalnym można być, dopuszczając do głosu wrażliwość i młodzieńczy entuzjazm. Czytając wypowiedzi Klarysy miałam przed oczami moją sześcioletnią córę i chwile, w których Mała Ruda cieszy się drobiazgami. Lub tym drobiazgom dziwi, i o zgrozo: pyta skąd te fajne i niefajne rzeczy. Klarysa przyczynia się do obudzenia prawdziwego Montaga, będąc przy tym postacią tak nierealną i niepraktyczną, że nawet w naszych czasach byłaby traktowana jak dziwadło. Gdy Klarysa znika ze sceny nagle robi się jakoś smutno i, paradoksalnie, nieemocjonalnie…
Mogłabym tutaj dopisać jeszcze przyjaciółki pani Montag, kolegów Strażaków , ale oni wszyscy zasadniczo wpisują się w którąś z przedstawionych wyżej postaw. Poza tym, wymienione właśnie postacie są genialnym zwierciadłem, w którym odbija się dusza Guy'a.
Bo widzicie, Montag to takie dziecko we mgle: słyszy, jak go rodzice nawołują i powolutku zmierza, niemal na oślep, do ostoi normalności. Szczególną jego cechą, pozwalającą na całą tą przemianę, jest fakt, że tak naprawdę ów bunt miał w sobie od dawna. Już na pierwszych stronach powieści czytamy przecież o walce między dwoma światopoglądami (czy też bardziej: dwoma wrażliwościami). Wiecie, początkowo postrzegałam głównego bohatera, jako klasyczny przypadek buntownika poruszonego jakimś wydarzeniem: umiera ktoś, pojawia się ktoś i całe nasze życie zmienia się o 180 stopni. Ale nie, Montag pragnienie zmiany miał w sobie od samego początku, tylko „dzielnie” z tym walczył. Aż tu klops: Klarysa i kobieta, która spaliła się razem ze swoimi książkami sprawiły, że jego ukryty humanizm nagle się odezwał. I to ze zdwojoną siłą. Sprowokował go do kilku sensownych i kilku całkowicie idiotycznych decyzji…
Bo widzicie, Montag to takie dziecko we mgle: słyszy, jak go rodzice nawołują i powolutku zmierza, niemal na oślep, do ostoi normalności. Szczególną jego cechą, pozwalającą na całą tą przemianę, jest fakt, że tak naprawdę ów bunt miał w sobie od dawna. Już na pierwszych stronach powieści czytamy przecież o walce między dwoma światopoglądami (czy też bardziej: dwoma wrażliwościami). Wiecie, początkowo postrzegałam głównego bohatera, jako klasyczny przypadek buntownika poruszonego jakimś wydarzeniem: umiera ktoś, pojawia się ktoś i całe nasze życie zmienia się o 180 stopni. Ale nie, Montag pragnienie zmiany miał w sobie od samego początku, tylko „dzielnie” z tym walczył. Aż tu klops: Klarysa i kobieta, która spaliła się razem ze swoimi książkami sprawiły, że jego ukryty humanizm nagle się odezwał. I to ze zdwojoną siłą. Sprowokował go do kilku sensownych i kilku całkowicie idiotycznych decyzji…
„451…” jest dziwne: skończyłam czytać kilka dni temu, a do tej pory wracam do kilku zaznaczonych cytatów (tych, które wrzuciłam jako grafiki w tekście). Poza tym czytam raz za razem wybrane fragmenty w poszukiwaniu przesady: zarówno moich emocji jak i emocjonalnej pisaniny Bradbury’ego, i nic takiego nie znajduję. Oto dostałam krótką, zwięzłą i przerażającą analizę współczesnego konsumpcyjnego świata. Pogarda dla intelektualistów, pochwała chłamu i prostactwa: przecież doświadczamy tego, na co dzień!
Już teraz wiem, dlaczego pewne książki stają się pozycjami ponadczasowymi. To właśnie ten uniwersalizm przekazu, pasujący do każdej sytuacji geopolitycznej. Ludzie pamiętający komunę i galopujący amerykański konsumpcjonizm znajdą u Bradbury’ego coś dla siebie. Młodzież (30 na karku to jeszcze młodzież, serio!) znajdzie tutaj kilka zbyt znanych z „realu” sposobów postępowania ze społeczeństwem. Ludzie zaniepokojeni kondycją współczesnej literatury zobaczą u Bradbury’ego potwierdzenie swych lęków, a niepoprawni optymiści koniec końców uśmiechną się na znikome pozytywne elementy.
I tak na sam koniec: spodziewałam się wielu emocji podczas czytania tej konkretnej książki. Musiałabym być idiotką, by nie przeczuwać jak bardzo ta konkretna pozycja na mnie wpłynie i jak bardzo będzie pasowała do naszych pięknych czasów. Ale i tak: skromna objętościowo historia sprawiła, że tak jakoś mi smutno. Tyle rzeczy się zgadza, że nic tylko wykupić jakiś schron i zbierać tam książki ważne nie tyle dla mnie, co dla ludzkości jako takiej…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Szanuję krytykę, ale tylko popartą odpowiednimi przykładami. Jeśli chcesz trollować, to licz się z tym, że na tym blogu niekulturalnych zachowań tolerować nie będziemy, a komentarze obraźliwe będą kasowane :)