Po ten tytuł sięgałam z maksymalną dawką niepewności; niby od jakiegoś czasu wszelkie moje romanse z klasyką literatury fantastycznej okazywały się strzałem w dziesiątkę, ale tutaj zadanie było trudniejsze niż zazwyczaj. Po pierwsze, 451 stopni Farenheita to pozycja obowiązkowa dla każdego miłośnika literatury (niekoniecznie nawet tej o zabarwieniu fantastycznym). Czyli, zasiadając do lektury, musiałam być świadoma jednego: ta książka poruszyła miliony ludzi, nawet tych, dla których science fiction to jedynie puste bajeczki. Takie docenienie przez mainstream nobilituje, jednocześnie stawiając przed współczesnym odbiorcą poprzeczkę niesamowicie wysoko. Tutaj już nie wystarczy znajomość (na wyrywki) „Diuny” czy „Kronik Majipooru”. Nawet umiłowanie Lema i Peteckiego może nie wystarczyć. Oto trzymam w rękach wielkie dzieło i być może będę musiała, już po przeczytaniu, zająć jakieś stanowisko. I, nie daj boże(!), być w stanie je obronić.
I tutaj dochodzimy do drugiego powodu, dla którego tak długo zwlekałam z lekturą kolejnej książki Bradbury’ego (w zeszłym roku udało mi się przeczytać „Kroniki Marsjańskie”): widzicie, chociaż odbiór literatury jest prywatną sprawą każdego z nas, to już pisanie o niej to wyzwanie. Zawsze podczas omawiania dzieł wybitnych czuję lekki niepokój: co, jeśli zrozumiałam wszystko opacznie, lub (co zdarza się częściej) skupiając się na rzeczach dla mnie ważnych przegapiłam te „naprawdę” istotne? Ale cóż, słowo się rzekło, postanowiłam w tym roku zmierzyć się z kilkoma kluczowymi dla mnie w jakiś sposób tytułami (pełna lista tutaj) i na pierwszy ogień poszedł Bradbury. I chyba lepszego „klasycznego” otwarcia czytelniczego roku nie mogłam sobie wymarzyć…