Znów mamy do czynienia w Kronikach z sytuacją nietypową, i to nietypową podwójnie: nie dość, że dwa kolejne teksty traktują o twórczości jednego autora, to na dodatek tym razem opowiem wam o swoich wrażeniach z czytania czegoś, co w żadnym wypadku fantastyką nie jest, ale jednak w znacznej części wpisuje się w spektrum moich zainteresowań. Zapewne niewielu z was wie, ale jako dziewczę kilkunastoletnie byłam zafascynowana literaturą w mniejszym lub większym stopniu związaną z drugą wojną światową. Zapewne sporą zasługę ma w tym mój tato, wielki miłośnik historii współczesnej i posiadacz kilku półek z książkami o takiej właśnie tematyce.
Jednego jednak w publikacjach dostępnych na domowych półkach mi brakowało: jakiegoś zgrabnego opracowania dotyczącego losów ziem, na jakich przyszło mi się urodzić. Urodziłam się bowiem w dawnym województwie koszalińskim, w uroczym miasteczku o wdzięcznej nazwie Połczyn Zdrój. Ot, mała i urokliwa mieścina uzdrowiskowa, powoli dogorywająca w obecnym ustroju politycznym. I niby mogłabym mianować siebie zwykłym małomiasteczkowym Rudzielcem gdyby nie jeden fakt, poznany całkowicie przypadkowo, z opowieści mojej nieżyjącej już babci. Kiedyś, w zamierzchłej przeszłości, (czytaj: przed wojną) Połczyn Zdrój nazywał się Bad Polzin, i przez większą część swojej historii (a prawa miejskie mamy od niemal 700 lat) nie był Polskim miastem…
Termin ziemie odzyskane jest w naszym kraju czymś w rodzaju tabu: poruszany tylko w wyjątkowych sytuacjach i skażony ideologią czasów, w których został ukuty. O literaturze przesiedleńczej, pozbawionej patosu i zakłamań systemowych też jakoś nie słyszałam (jedyny słuszny system takowych nie dopuszczał pewnie do druku, a dzisiaj mało kto się tym interesuje). Zmęczenie tematyką wojenną i powojenną (a raczej sposobem jej przedstawiania) też zrobiło swoje i nie spodziewałam się, że kiedyś wrócę do drugiego po fantastyce ulubionego motywu. A jednak wróciłam, zachęcona pozytywnymi wrażeniami po Sodomionie i polecankami pewnego ulubionego zgreda.
Nie wiedziałam, czego mogę się spodziewać po Wypędzonym Jacka Inglota: opisy na LC czy fragmenty opinii nie pozwalały na jednoznaczne określenie stopnia kompatybilności z moim gustem literackim i wyczuleniem na fałsz. Bo widzicie, jak lubię takiego na przykład Grzesiuka, tak przy ponownym czytaniu (a Grzesiuka czytałam wielokrotnie) pewne rzeczy mnie irytowały. A już najbardziej: owe silenie się na cwaniaka z warszawki, najsprytniejszego chłopaka na dzielni. Z drugiej strony: jakiekolwiek próby szokowania mnie słowem są praktycznie z góry skazane na porażkę, ot na wiele rzeczy jestem odporna i tego typu sposób zaznajamiania mnie z historią wojenną i powojenną, nawet tą najbardziej okropną, często zamiast oczekiwanych emocji powoduje jedynie znużenie.
I tutaj pojawia się Jacek Inglot z Wypędzonym: opowieścią o przemianie Breslau w Wrocław, o ludziach radzących sobie z tym całym chaosem, jaki towarzyszył przejmowaniu miasta przez Sowietów i Polaków. Mamy oczywiście tutaj głównego bohatera (czy może nawet Bohatera): Polak, były Akowiec, który szukając schronienia przed nowymi władzami ucieka do Wrocławia. Mamy również niemal podręcznikowy przekrój bohaterów drugoplanowych: od podłych Sowietów, przez „szefa” szabrowników (oczywiście (!) Polaka), po drodze znajdzie się kilkoro Niemców wielce zszokowanych swoim powojennym losem, nawet i ofiara holocaustu się przewinie.
Z takiej mieszanki można stworzyć kilka dzieł, każde równie dobre lub równie złe jak sam zestaw bohaterów. Inglot mógłby z powodzeniem posilić się na napisanie historii umierającego Breslau tylko i wyłącznie z perspektywy jednej ze stron. I nie jest ważne, czy byłaby by to strona Polska, Niemiecka, Rosyjska, Żydowska itp. Ważne jest to, że Inglot mógł zaserwować nam festiwal obwiniania drugiej (czy też trzeciej strony) z oczywistym gloryfikowaniem opcji pokrzywdzonej przez los. Zapewne dałoby się to czytać, z pewnością wyszłoby z tego coś nam znajomego i niestety… kompletnie nieprawdziwego. Tak, wiem: obracamy się przecież w świecie fikcji literackiej i moje marzenia o jakiejkolwiek wiarygodności mogę sobie między książki włożyć, ale… ale właśnie nie!
Tym, co mnie urzekło w Wypędzonym, określeniem, które towarzyszyło mi niemal przez całą lekturę było jedno słowo: nienachalny. Inglot w sposób nad wyraz spokojny, pozbawiony moralizatorstwa i taki… naturalny spróbował pokazać wszystkie strony medalu. Ciśnie mi się na usta określenie „oddać sprawiedliwość”, ale nie jestem pewna, czy dokładnie ono tutaj pasuje. Może spróbuję opisać to inaczej: wszyscy wiemy, że nasi rodacy bardzo aktywnie działali na rzecz ratowania społeczności żydowskiej. Aż 26% ludzi uhonorowanych odznaczeniem Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata to właśnie Polacy – mamy z czego być dumni. Ale wiemy też doskonale, że i wśród Polaków było wielu takich, którzy postępowali zupełnie odwrotnie. Jacek Inglot o tym wspomina, ustami jednego z bohaterów. I robi to w sposób przegenialny: oto dwóch przyjaciół z czasów dzieciństwa, Polak i Żyd, spotykają się w Breslau-Wrocławiu i rozmawiają. Żyd opowiada dzieje swojej rodziny, niemal jednym tchem, z tym samym zrezygnowaniem i smutkiem wspominając, jak to ktoś przyczynił się do śmierci jego bliskich. Jednych zabili Niemcy, inni stracili życie, bo zaufali oferującym pomoc Polakom. I nie ma tutaj praktycznie żadnego rozgraniczenia na narodowości złoczyńców: jest tylko smutek i złość na to, że ktoś pozbawił go rodziny. Wierzcie mi, taka beznamiętna opowieść, pozbawiona dosłownych opisów hektolitrów przelewanej krwi, zrobiła na mnie większe wrażenie niż 90% współczesnych krzykaczy, usiłujących niemal siłowo albo towybielić którąś nację, albo inną obarczyć winą za śmierć milionów.
Drugą kwestią, której przedstawienie niezmiernie przypadło mi do gustu (nie, nie było przyjemne, nie było różowe i poprawne), była kwestia odpowiedzialności Niemców jako narodu za to wszystko, co działo się w czasie Drugiej Wojny Światowej. Tutaj ponownie nie dostałam klasycznego „rozliczenia” konkretnego narodu za te wszystkie okropieństwa jakie miały miejsce: główny bohater z jednej strony rozumie i popiera zasadność kary, jaka spadła na rodaków Hitlera. Oczywiście ma rację. Widzi jednak też (znów) drugą stronę medalu: ludzi normalnych, wkręconych w tryby machiny zagłady tylko i wyłącznie dlatego, że przyszło im żyć w kraju rządzonym przez Hitlera. Tylko i tutaj nic nie jest czarno-białe: w pewnym momencie spotykamy się z sarkastycznym twierdzeniem, że po upadku Trzeciej Rzeszy nagle wszyscy okazali się przeciwnikami Hitlera, zastraszonymi przez system…
A to nie wszystkie dylematy, z jakimi w Wypędzonym przyszło mi się zmierzyć. Jest tutaj w końcu temat z wszech miar mnie interesujący, a mianowicie sama procedura i emocje, jakie towarzyszyły zajmowaniu ziem niemieckich przez przesiedleńców z wschodniej Polski. Przeciętny Polak temat ten kojarzy ewentualnie z filmu „Sami swoi” – tylko tam dwie skłócone rodziny trafiają na tereny, na których nie ma już poprzednich mieszkańców. Być może pamiętacie pierwsze kadry (te już po opuszczeniu pociągu) i opuszczone miasto, puste domy czekające na nowych lokatorów. Wszystko pięknie: nic, tylko brać i urządzać życie od nowa, z jednoczesnym wymazywaniem wszystkiego, co było związane z „nimi”…
My, wy, oni… Ziemie odzyskane, ziemie utracone. Ci źli, ci dobrzy i ci pokrzywdzeni. My wypędzeni... Jak teraz, po tylu latach zrozumieć to wszystko, co się wtedy u nas działo? Czy jedno miejsce, jedno miasto, może być heimatem dla dwóch ludzi urodzonych w całkowicie różnych krajach i oddzielonych kilkudziesięcioletnim odstępem czasu? Wszystkich nas wyrwano z ojczystej ziemi i zmuszono do tworzenia swoich historii na nowo. Sprawiedliwość dziejowa czy też jedna wielka polityka? Mnóstwo pytań, uciszonych kiedyś, na nowo odezwało się w mojej głowie. A wystarczyły dwa wieczory przy naprawdę zgrabnie literacko i nienachalnie napisanej historii z pogranicza powieści sensacyjnej (a może nawet kryminalnej? kryminałów nie czytuję, ale coś podskórnie mi się zgrywa) i obyczajowej.
Tak na (prawie) koniec kilka słów o tym, co mi się w Wypędzonym nie podobało. Bo, wbrew temu co piszę w pocie czoła, nie jest to powieść idealna, bez względu na to, jakie kryteria „przynależności” byśmy stosowali.
Fabuła: jest kilka momentów, w których Jacek Inglot idzie na aż nazbyt oczywiste (dla mnie!) skróty, chwilami zapominając o czymś tak istotnym jak logika. Pierwszy przykład z brzegu: młoda Niemka, podobno strasznie skrzywdzona przez pierwszą falę polsko-sowieckich zdobywców Breslau. Podobno zgwałcona i okaleczona. Tylko dalsze wydarzenia jednoznacznie przeczą jednemu okropieństwu, a zachowanie dziewczęcia jawnie przeczy okropieństwu drugiemu. Brakowało mi słowa wyjaśnienia: czy to była tylko taka gra, mająca na celu odciągnięcie głównego bohatera od dziewczyny? Czy też jedno okropieństwo miało miejsce a historia o drugim była tylko zasłoną dymną?
Bohaterowie: rozumiem, że przy Wypędzonym Jacek Inglot musiał zastosować pewne szablony, zrobił to rozmyślnie i celowo, by przedstawić konkretne postawy moralne. I zrobił to bardzo dobrze, z jednym małym wyjątkiem. Zabrakło mi chociażby delikatnej sugestii, że i ci podli, zezwierzęceni Sowieci potrafili być ludźmi. Być może coś takiego w książce było, ale jeśli było, to zaznaczone na tyle delikatnie, że mi umknęło. Ot, brakowało mi tej czwartej narodowości.
Ilustracje: a to akurat moja mała fanaberia: ot, o ile mocniej przemawiałby do czytelnika Wypędzony, gdyby zamieszczono w nim zdjęcia zniszczonego Wrocławia! Albo zdjęcia czy to Polaków, czy to Niemców w trakcie opuszczania rodzinnych stron. Taki mały dowód na to, że czytamy książkę o czymś, co wydarzyło się naprawdę. Bo wierzcie mi, wielu z obecnych mieszkańców ziem odzyskanych naprawdę nie ma pojęcia jak to wszystko wyglądało. I patrząc na nasz system edukacji: kolejne pokolenia dalej będą żyły w przeświadczeniu, że „przed nami nie było nic!”
Fabuła: jest kilka momentów, w których Jacek Inglot idzie na aż nazbyt oczywiste (dla mnie!) skróty, chwilami zapominając o czymś tak istotnym jak logika. Pierwszy przykład z brzegu: młoda Niemka, podobno strasznie skrzywdzona przez pierwszą falę polsko-sowieckich zdobywców Breslau. Podobno zgwałcona i okaleczona. Tylko dalsze wydarzenia jednoznacznie przeczą jednemu okropieństwu, a zachowanie dziewczęcia jawnie przeczy okropieństwu drugiemu. Brakowało mi słowa wyjaśnienia: czy to była tylko taka gra, mająca na celu odciągnięcie głównego bohatera od dziewczyny? Czy też jedno okropieństwo miało miejsce a historia o drugim była tylko zasłoną dymną?
Bohaterowie: rozumiem, że przy Wypędzonym Jacek Inglot musiał zastosować pewne szablony, zrobił to rozmyślnie i celowo, by przedstawić konkretne postawy moralne. I zrobił to bardzo dobrze, z jednym małym wyjątkiem. Zabrakło mi chociażby delikatnej sugestii, że i ci podli, zezwierzęceni Sowieci potrafili być ludźmi. Być może coś takiego w książce było, ale jeśli było, to zaznaczone na tyle delikatnie, że mi umknęło. Ot, brakowało mi tej czwartej narodowości.
Ilustracje: a to akurat moja mała fanaberia: ot, o ile mocniej przemawiałby do czytelnika Wypędzony, gdyby zamieszczono w nim zdjęcia zniszczonego Wrocławia! Albo zdjęcia czy to Polaków, czy to Niemców w trakcie opuszczania rodzinnych stron. Taki mały dowód na to, że czytamy książkę o czymś, co wydarzyło się naprawdę. Bo wierzcie mi, wielu z obecnych mieszkańców ziem odzyskanych naprawdę nie ma pojęcia jak to wszystko wyglądało. I patrząc na nasz system edukacji: kolejne pokolenia dalej będą żyły w przeświadczeniu, że „przed nami nie było nic!”
A tak na sam koniec moich wynurzeń okołoksiążkowych pragnę tylko zaapelować: sięgajcie czasem po książkę leżącą poza waszym „głównym nurtem”. Niesamowicie odświeżające doświadczenie.
Ps. Nieco inne, o wiele mądrzejsze spojrzenie na Wypędzonego: LINK! Polecam, Krzysztofa cudnie się słucha. I czyta :)
Ps. Nieco inne, o wiele mądrzejsze spojrzenie na Wypędzonego: LINK! Polecam, Krzysztofa cudnie się słucha. I czyta :)
0 comments:
Prześlij komentarz
Szanuję krytykę, ale tylko popartą odpowiednimi przykładami. Jeśli chcesz trollować, to licz się z tym, że na tym blogu niekulturalnych zachowań tolerować nie będziemy, a komentarze obraźliwe będą kasowane :)