17 wrz 2015

Nie samą klasyką człowiek żyje, czyli "Fiolet" Magdaleny Kozak



Ktoś mógłby pomyśleć, że pisząc dzieła łatwe i przyjemne nie sposób obrazić czytelnika. I w sumie miałby rację, co jednak z czytelnikiem inteligentnym, wymagającym chociaż odrobiny przyzwoitości? Czytelnik takowy skazany zostaje na dwie drogi swojego życia w książkach: albo akceptuje zastaną rzeczywistość i pozwala się ogłupiać, albo porzuca tak zwaną popularną popową fantastykę i rozpoczyna poszukiwanie czegoś nowego, innego. Czegoś, co będzie mógł czytać bez zażenowania niskim poziomem wiary autora w swoich czytelników. Tylko nie jest to takie łatwe: nie sposób ciągle czytać dzieła ambitne i wywracające nasze szare komórki na druga stronę. Nie zawsze człowiek czuje się na siłach, by znajdować przyjemność w bieżącej analizie czytanego tekstu. Co zatem zrobić, by z jednej strony pozwolić sobie na kilka prostych emocji, bez jednoczesnego poczucia, że oto ktoś robi z nas idiotów udających zapalonych moli książkowych?
Odpowiedź jest prosta (no, może nie do końca) ale jakaś recepta się na to znajdzie. Szczęśliwie, wasza (stawiająca po raz drugi pierwsze kroki w pisaniu o książkach) rudowłosa recenzentka jakiś czas temu zwróciła uwagę na pewną niebanalną polską autorkę. Autorkę, którą większość z was kojarzy z trylogii o wampirach będących na usługach ABW. Dzisiaj jednak nie będziemy rozmawiali o Nocarzu, a zupełnie innej książce Magdaleny Kozak. Oto słów kilka o kosmiczno-spadochroniarskiej opowieści idealnie wpisującej się w nurt popfantastyki. Z jednym drobnym wyjątkiem: Fiolet można czytać bez zażenowania…

Fabuła prezentuje się dość znajomo: oto nasza stara dobra Ziemia staje w obliczu zagrożenia. Na wszystkich kontynentach, w początkowo pozornie losowych miejscach, wyrastają olbrzymie fioletowe rośliny, zabijające każdego, kto tylko zbliży się do Fiołków na określoną odległość. Rośliny te okazują się być niemal niezniszczalne, podobnie jak przylatujące z kosmosu zarodniki (zwane z kolei Różami), i jedynie grupy najlepiej wyszkolonych spadochroniarzy są w stanie zneutralizować Różę nim dotrze ona do powierzchni Ziemi. W tych niezbyt sprzyjających okolicznościach przyrody dane nam będzie śledzić losy polskiej grupy wyszkolonych spadochroniarzy, wokół których w pewnym momencie zacznie się tworzyć niezdrowe zamieszanie. Pojawi się wątek miłosny, historia szpiegowska, będziemy świadkami kilu dramatycznych scen i kilku sprawnych nawiązań do literatury i popkultury.

Jednak to nie nawiązania do popkultury, nie główna oś fabuły, nie intrygi polityczno-szpiegowskie sprawiają, że na czytanie Fioletu człowiek bez wyrzutów sumienia zarywa noc. W przypadku tej książki prym wiodą dwie kwestie: po pierwsze opisy skoków spadochronowych, po drugie - relacje między bohaterami. Zaczynając od tych pierwszych: przygotujcie się na kilka dość szczegółowych opisów procedury, jaka towarzyszy skokom. Nie obawiajcie się jednak niezrozumiałego technicznego żargonu: Magdzie Kozak udało się czynność tak skomplikowaną, jaką z cała pewnością są skoki, wpleść również mnóstwo emocji, jakie spadochroniarzom towarzyszą. Dynamiczne, ale i chwilami też poetyckie opisy pozwalają czytelnikowi obdarzonemu wyobraźnią chociaż wyobrazić sobie cały ten akt, i zaręczam: robi to ogromne wrażenie.

Emocje są też podstawą wątków skupiających się na pierwszo- i drugoplanowych bohaterach. Ktoś mógłby powiedzieć, że to nic nowego w powieściach pisanych przez kobiety, ale dziwnym trafem Kozak w idealny sposób opowiada nam o relacjach w grupie mężczyzn, do której nagle, niemal na siłę, dorzucona zostaje młoda kobieta. Sytuacja jest o tyle skomplikowana, że nie mówimy tutaj o towarzyskich spotkaniach na piwie, a wspólnym dzieleniu odpowiedzialności za losy świata. Przy likwidacji Róż konieczna jest pełna synchronizacja, każdy najmniejszy błąd może zakończyć się śmiercią jednego z świetnie wyszkolonych i niezastąpionych ludzi. Jeśli dodatkowo wpleciemy do tego wszystkiego klasyczny trójkąt miłosny, to zaczyna robić się ciekawie.

Z perspektywy czasu (Fiolet skończyłam czytać dobry miesiąc temu) z jednej strony mogłabym przyklasnąć niektórym opiniom, mówiącym o tym, jak bardzo chwilami irracjonalnie lub też naiwnie zachowywali się bohaterowie, czy też raczej nasza główna bohaterka. Ale nie. Milka jest po prostu normalną dziewczyną, poświęconą jedynie nieco nietypowej jak na kobietę pasji. Jej kontakty z towarzyszami są niesamowicie realnym odwzorowaniem sytuacji, w której to do zamkniętego męskiego towarzystwa wkracza nagle kobieta. I to nie kobieta – obiekt uciech seksualnych, a kobieta – kompan, kobieta-taki sam fachowiec jak my. I właśnie takie bezpardonowe i szczere przedstawienie tego typu sytuacji: z wszystkimi irracjonalnie emocjonalnymi elementami, z chwilowym patosem, z wspólnymi radościami i wspólną rozpaczą, jest jedną z najmocniejszych stron tej powieści.

Czy do czegoś zatem można się w Fiolecie przyczepić? Dla chcącego nic trudnego… Motyw inwazji morderczych roślin na planetę Ziemię jest stary jak fantastyka. Chwilami brakuje elementarnego zdrowego rozsądku w postępowaniu przełożonych, niektóre wątki poprowadzone są nieco na siłę, bez wyraźnej przyczyny i chociaż nadziei na racjonalny skutek: ot, element tła mający na celu doprowadzenie bohaterów do zamyślonego przez autorkę miejsca. Na upartego zakończenie też pozostawia wiele do życzenia. Główny, wydawałoby się, motyw powieści doprasza się wręcz o coś konkretniejszego niż to, co zaoferowała nam Magdalena. Tylko jakoś, w przypadku Fioletu, można te wszystkie potknięcia autorce wybaczyć, o ile przyjmie się pewną taktykę podczas czytania. Oto, moi drodzy, dostajecie rasową rozrywkową science fiction o sporym skrzywieniu spadochroniarskim. Przy odpowiednim nastawieniu (czy też charakterze czytającego) możecie otrzymać niekontrolowaną dawkę silnych emocji, możecie poczuć więź z niektórymi bohaterami, możecie nawet się wzruszyć. To nie jest literatura pokroju Lema, Zajdla czy Dicka, ale do miana takiej nawet nie pretenduje. To idealny sposób na odczarowanie współczesnej popularnej science fiction. Niepozbawiony wad, ale posiadający też od groma pozytywów.

I na koniec mała, prywatna uwaga. Przy lekturze Fioletu po raz pierwszy od wielu lat zdarzyło mi się mieć łzy w oczach. Wiem, że w ustach kobiety może to miałki argument, ale zaręczam: nie jest łatwo u Rudej wywołać łzy słowem pisanym. A Magdalenie Kozak ta sztuka się udała. Gratuluję, dziękuję, i proszę o więcej.

2 komentarze:

  1. No i masz, kurka a miałem nic w tym tygodniu więcej nie kupować :-D. Szczerze mnie interesuje czy mój odbiór tych "powiązań" damsko-męskich będzie taki samsam.
    Oczywiście kwestię wybaczania autorce braku konkretów pozostawię na... Po przeczytaniu :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Co złego to nie ja :)
      Ale przyznaję, że mężczyzna może to nieco inaczej odebrać.
      Z drugiej strony kilku facetów było zachwyconych sposobem przedstawienia spadochroniarskich fragmentów...
      Ot, "Fiolet" to pozycja niejednoznaczna.
      Daj znać jak ci poszło z tym (nie)wybaczaniem :D

      Usuń

Szanuję krytykę, ale tylko popartą odpowiednimi przykładami. Jeśli chcesz trollować, to licz się z tym, że na tym blogu niekulturalnych zachowań tolerować nie będziemy, a komentarze obraźliwe będą kasowane :)