21 cze 2015

Kasy z tego nie będzie.


I znów wpis inspirowany czymś, co przeczytałam w odmętach Internetu. Tym razem będzie trochę o pieniądzach i wiarygodności. Oczywiście na mój, zdecydowanie chaotyczny, sposób.

Ps. Szanownych czytających uprasza się o niezwłoczne zwracanie uwagi na: literówki, złe przecinki i nieprawidłowe stosowanie synonimów/antonimów/związków frazeologicznych. Wyszłam cholera z wprawy :/

Blogosfera książkowa twór pełen paradoksów. Z jednej strony ludzie „z zewnątrz” wrzucają nas wszystkich do jednego worka, zazwyczaj patrząc na nasz światek z ironicznym uśmiechem. Zbytnio mnie to nie dziwi: w czasach, w których blogowanie jest ściśle związane z zarabianiem, barterowa działalność internetowych recenzentów książkowych robi z nich frajerów. Oczywiście wynika to z postępującego zidiocenia użytkowników Internetu i ich brakach w podstawowej wiedzy.

Wygląda to mniej więcej tak: potencjalny Iksiński (lub też Iksińska) śmiga sobie po Internecie, odwiedza przeróżne blogi i co chwilę trafia na teksty oznaczane tagiem „recenzja”. Pal licho fakt, że określenie „recenzja” nijak się ma do lokówki czy nowej pomadki. I cóż ten biedny Iksiński (i ta naiwna Iksińska) widzi? Niemal wszystkie te teksty, szumnie nazywane "recenzjami", są niczym innym, jak tylko tekstami sponsorowanymi przez producenta, prawie pozbawionymi wszelakiego krytycyzmu i trzeźwego spojrzenia na oceniany przedmiot. (Jeśli widzicie tutaj pewną analogię do niektórych blogów książkowych , to macie rację…). Taki Iksiński potrafi liczyć (może z mnożeniem i dzieleniem bywa u niego ciężko, ale złotówki liczy z prędkością światła) i sobie kalkuluje: blogerka modowa ma na sobie ciuchy za 500 zł. Bloger zajmujący się life stylem zjada sobie obiad za 200 zł, a durny bloger książkowy dostaje towar, (nad którym siedzi dwa-trzy dni) warty maksymalnie 50 złotych. iIiota, nieuleczalny idiota…

Tego typu łatka raczej szybko od blogerów książkowych nie odpadnie. I po części odpadać nie powinna, o ile oczywiście chcemy walczyć o pozory wiarygodności. Wyobraźcie sobie, moi drodzy blogerzy marzący o pieniądzach od wydawnictw, pewną sytuację. Oto człowiek rozpoczynający pracę w nowej firmie. Człowiek taki podpisuje umowę, w której zawarte jest „wypełnianie poleceń pracodawcy”, „staranne wykonywanie swoich obowiązków”, ale także „świadome działanie na szkodę pracodawcy powodować będzie zerwanie umowy bez okresu wypowiedzenia”. Człowiek taki jest blogerem książkowym i dostał do recenzji pozycję napisaną przez nastolatkę z wybujałym ego, całkowicie ignorującą prawidła rządzące językiem polskim. Stosując się do zawartej umowy (a by otrzymywać wynagrodzenie jakakolwiek umowa być musi) owy bloger powinien przymknąć oko (a raczej oczy) na język rodem z opowiadań pierwszoklasisty i tym podobne, płodząc w pocie czoła nieprawdziwą i całkowicie niewiarygodną pozytywną recenzję. Tego bowiem będzie wymagała umowa z wydawnictwem.

Nie wyobrażam sobie sytuacji, w której jakakolwiek oficyna wydawnicza lekką ręką płaci kasę za teksty przestrzegające przed wydawanymi przez nich książkami. Czyli płacić będą tylko tym, którzy piszą laurki. I wtedy, mój drogi ambitny blogerze, swoją ambicję możesz sobie wsadzić w kąt. Po co się kształcić, po co przed pisaniem każdego tekstu robić research w Internecie? Recenzenckie idiotki i tak sprzątną ci sprzed nosa intratną posadę. Jeśli chcesz być wiarygodny, jeśli chcesz polecać wartościową literaturę – nie płacz po internetowych/facebookowych kątach o wymarzonej pensji od wydawnictwa.

Co zatem możesz zrobić, mój ulubiony blogerze? Jak wyrwać kilka złotych z tego niewdzięcznego, ale jakże kształcącego hobby?

  • Opcja pierwsza: wkręć się w prasę drukowaną: oni ponoć jakieś grosze płacą. 
  • Opcja druga: publikuj na portalu/stronie, która generuje konkretne pieniądze. 
  • Opcja trzecia: postaraj się o stanowisko wewnętrznego recenzenta w jakimś wydawnictwie. 


Wszystkie trzy opcje to takie najbardziej oczywiste drogi uzyskiwania kasy za pisanie/czytanie książek. I wszystkie one wymagają o wiele więcej zaangażowania/pracy/redakcji niż zwykłe klepanie literek na bloga.

Jesteśmy niszą, i by w tej niszy coś zarobić trzeba naprawdę wielkiego szczęścia lub dużego doświadczenia.

Tyko, tak serio: kasa z pisania o ukochanym hobby jest nam tak niezbędna? Przekonałam się, że jednak nie – za to za kilka dni jadę na pierwszy w życiu Festiwal w Nidzicy i tam niektórzy będą mnie kojarzyli z mojego marudzenia o książkach. Nic więcej mi do szczęścia nie potrzeba.

ps2. chociaż z drugiej strony: gdyby mi moje ulubione wydawnictwa płaciły za recenzje (a te ulubione to dobrą literaturę wypuszczają), to i wpisów na blogu byłoby więcej ;)

ps3. niektóre grafiki ukradłam sama sobie z TEGO wpisu 

ps3:  kto z was będzie w Nidzicy? 

14 komentarzy:

  1. Trochę racji masz, trochę nie masz. :)
    Mówiąc o całej blogosferze, testy produktów to tylko jeden typ współpracy blogera z marką, który pozwala na zarabianie. Są inne akcje promocyjne - konkursy, wyjazdy, wizyty w siedzibie firmy, teksty "okołotematyczne". Są blogerzy-"ambasadorzy" danych marek, którzy - co oczywiste - daną markę cenią, ale nie oznacza to, że muszą wychwalać pod niebiosa każdy produkt, a polecają tylko te, które ich zdaniem faktycznie są tego warte. Są wreszcie stare jak świat banery czy programy partnerskie z procentem od sprzedaży dokonanej z linku od blogera.
    Do czego zmierzam? Ano do tego, że bloger książkowy, chcąc zarabiać, nie jest skazany na pisanie recenzji za pieniądze. Jeśli bloger książkowy były marką samą w sobie, rozpoznawalną osobą w internecie, etc., blog zaś mógłby się pochwalić statystykami takimi jak znane blogi modowe czy kulinarne - znaleźliby się reklamodawcy, bo tak to po prostu działa. Niekoniecznie tymi reklamodawcami musiały by być wydawnictwa - choć przecież i te, gdyby tylko im się to opłacało, mogłyby uczestniczyć w różnych akcjach, niemających nic wspólnego z "napisz pochlebną recenzję za pieniądze". Tak więc bloger książkowy jak najbardziej mógłby zarabiać, a przy tym pozostawać wiarygodny i nie mieć nic wspólnego z pochlebstwami pisanymi z chęci zysku.
    To tyle teorii. Praktyka? Czekam na pierwszego (dobrego!) blogera książkowego, któremu faktycznie uda się być taką marką rozpoznawalną w całej szeroko pojętej blogosferze, a nie jedynie w jej książkowym, niszowym zakątku. I optymistycznie wierzę, że kiedyś przyjdzie ktoś taki, z dobrym pomysłem na siebie, a zarazem z dobrym pomysłem na biznes, i pokaże, że na pisaniu dobrego bloga książkowego też można się wybić i zarobić. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niestety, z moich obserwacji wynika, że dobry bloger niekoniecznie oznacza blogera popularnego i vice versa. Ci popularni książkowi często piszą beznadziejnie i poddają się w obliczu tekstu nie z ich parafii czytelniczej.

      Usuń
    2. Jak najbardziej się zgadzam. Stąd podkreślenie moje, że - skoro już sobie marzę i gdybię - taki popularny i zarabiający bloger książkowy powinien być równocześnie dobry i wiarygodny. :)

      Usuń
    3. Oceansoul: Trochę bredzisz z tym zdobywaniem popularności takiej samej jak te modowe czy lifestylowe brednie przez blogerów książkowych. Gdzie? W kraju gdzie większość ludzi rocznie nawet jednej książki nie czyta? To chyba jakiś absurd. Takie coś jest już od samego początku skazane na niepowodzenie. Blogi poruszające tematy szeroko pojętej kultury (filmy, książki, nie mówiąc już o innych jej aspektach znacznie mniej popularnych) są i zawsze będą niszowe. Nie ma szans na jakiś większy fejm. Więc i na kasę z reklam i same reklamy.

      Usuń
    4. @Oceansoul: Arkadiusz i Tomek mają rację: typowy recenzent nie ma szans przebicia. Ja też z resztą odeszłam od recenzowania na rzecz sporadycznych marudzeń. po pierwsze: generują większy ruch, ludzie komentują. po drugie, taka luźniejsza forma pozwala mi zawrzeć w jednym tekście kilka rzeczy, które nijak by nie pasowały do miana recenzji.

      @Tomek: a wiesz, co jest najgorsze: ci najlepsi powoli się wykruszaja :(

      @Arkadiusz: znam chyba jeden blog, który traktuje o (pop)kulturze i jest na tyle popularny, by prowadzący go człowiek miał z tego jakieś korzyści.
      Nigdy nie będziemy tak opłacani jak lifestyle, bo kawa z sieciówki zawsze będzie tańsza od jakiejkolwiek nowości, a budżet sieciówki kawowej będzie 100 razy większy niż zwykłego wydawnictwa.

      Usuń
  2. Wpis ciekawy, ale chciałbym uściślić jedną rzecz. Z tekstu wynika, że przyjęłaś tezę, iż celem każdego blogera jest zarabianie gotówki bądź czerpanie materialnych korzyści z prowadzenia swojej witryny. Pragnę więc dodać, że zdarzają się osobnicy (ja do nich należę), którzy bloga książkowego traktuję wyłącznie jako hobby, tj. przestrzeń, gdzie można podzielić się wrażeniami płynącymi z lektury. Ja i Andrew (bloga prowadzimy wspólnie) na początku naszej współpracy założyliśmy (aby nie kusiło nas uleganie chwilowym modom i by nie ograniczać się wyłącznie do najnowszych pozycji), że nie będziemy podejmować współpracy recenzenckiej z żadnym wydawnictwem i jak na razie udaje nam się wytrwać w tym postanowieniu. Dzięki temu czytam dokładnie to, co mnie interesuje, a pozycje najświeższe mogę przeplatać z bibliotecznymi rarytasami.

    Tak więc odpowiadając na pytanie - kasa za pisanie o książkach to rzecz absolutnie zbędna, przynajmniej dla mnie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mam pytanie - skoro nie współpracujecie (z urzędu) z wydawnictwami, to czy współpracowalibyście z samymi autorami.

      (Nie mówię o sobie, choć sam jestem autorem. Tylko się zastrzegam.)

      Usuń
    2. Owszem, na współpracę z autorami jesteśmy otwarci, szczególnie z twórcami początkującymi, którym przyda się każda forma wsparcia.

      Usuń
    3. O! To może wysłać Wam moje "Antipolis"? Jeszcze jeden egzemplarz autorski mi został.

      Usuń
    4. Ambrose: tak szczerze, to ten tekst początkowo był jedynie wstępem do postu o osobnikach takich jak ty i Andrew. Pech chciał, że popłynęłam, kolejne strony w notatniku zapisywałam tym, co widzicie powiżej i stwierdziłam, że zamiast robić jeden wielki wpis o niczym zrobię dwa (lub trzy) o kilku konkretnych sprawach.

      bo niczego bardziej ie cenię jak ludzi, którzy z pasji (i bezinteresowanie) spędzają godziny nad szlifowaniem tekstów o niekoniecznie popularnych ksiązkach..
      Gdy juz wrócę z Nidzicy postaram się przepisać drugą, znacznie dłuższą część wpisu o blogerach książkowych wartych uwagi nie ze względu na milioy obserwatorów i setki współpracujących wydawnictw, a własnie na treść :)

      Usuń
  3. Kasa, kasa, kasa.... Ostatnie, o czym myślę pisząc bloga, to kasa.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ty nie myślisz i wielu książkowych o tym nie myśli, ale równie wielu chciałoby z pisania o książkach mieć jakieś wymierne korzyści. Co jakiś czas spotykam się z narzekaniem na wydawnictwa "bo nie płacą". I po kolejnym przeczytanym narzekaniu postanowiłam sama sobie ponarzekać ^^

      Usuń
  4. Prosiłaś "Nie wyobrażam sobie sytuacji, w której jakakolwiek oficyna wydawnicza lekką ręką płaci kasę za teksty przestrzegające przed wydawanymi przez niż książkami." nich ich lepsze niż niż hop hop kic pic nie gniewaj się nic a nic :)

    OdpowiedzUsuń

Szanuję krytykę, ale tylko popartą odpowiednimi przykładami. Jeśli chcesz trollować, to licz się z tym, że na tym blogu niekulturalnych zachowań tolerować nie będziemy, a komentarze obraźliwe będą kasowane :)