Zapewne większość z stałych czytelników Kronik Nomady wie doskonale, że darzę wielką miłością wszelakie antologie. Co najzabawniejsze: równie mocno kocham wielotomowe sagi i opasłe tomiszcza. Jakim cudem zatem równie wielką frajdę sprawia mi czytanie tak różnych form literackich? Spróbuję dzisiaj to rozszyfrować, a przy okazji pomarudzić trochę… By się nie pogubić i nadać pozory porządku, w wpisie skupię się na trzech głównych zarzutach, jakie często przewijają się w komentarzach publikowanych pod recenzjami różnych zbiorów opowiadań.
Z tą długością opowiadań to zabawna sprawa: ostatnio zdarzyło mi się czytać zarówno te napisane w ostatnim dziesięcioleciu jak i takie, które są moimi rówieśnikami. I zauważyłam pewną prawidłowość: im opowiadanie „młodsze”, tym dłuższe (obserwacje poczyniłam czytając „Rakietowe Szlaki”, „Kroki w nieznane” i kilka antologii z antykwarycznej części mojego księgozbioru). Nie trzeba zresztą szukać daleko, wystarczy porównać zawartość Kroków w Nieznane z 2005 i 2013 roku. W pierwszych na 500 stron przypada 17 utworów; te drugie, chociaż grubsze o niemal sto stron, zawierają w sobie dzieła zaledwie trzynastu autorów. Nawet gdyby różnicę ilości stron można zrzucić na nieco inny układ tekstu w pozycji z roku 2014 (nieco większe marginesy i różnica w czcionce), ale i tak trend pisania/publikowania/doceniania utworów z pogranicza opowiadania i powieści jest zauważalny. Albo po prostu ja to tak widzę, czytając na zmianę rzeczy starsze nowsze.
z lewej: KwN z 2005 roku, z prawej KwN z 2013 roku
Jako miłośnik opowiadań powiem jedno: długość nie ma znaczenia w „wczuwaniu się”. Najmniejszego! Tutaj wszystko zależy od umiejętności autora w konstruowaniu krótkich form literackich i, przede wszystkim, od naszej wyobraźni czy też wrażliwości.
Zadaniem opowiadania paradoksalnie nie jest opowiedzenie nam niewiadomo jak skomplikowanej historii. Najważniejszą funkcją genialnego opowiadania jest wzbudzenie w czytelniku pewnych określonych emocji, przeniesienie go w światy pewnej koncepcji i to przeniesienie odbywać się powinno w dwóch etapach. Pierwszym jest sam akt czytania: zazwyczaj pojedynczą opowieść czytamy „na raz”, bez przerw w lekturze (chyba, że czytamy Sheparda ^^). Ot, w ciągu kilku-kilkunastu minut trafiamy do jakiegoś nowego świata i równie szybko się z nim żegnamy. Gdy naszym oczom ukazuje się ostatnia kropka nastąpić powinien akt drugi, czyli emocje. Pojawienie się jakich emocji świadczy według mnie o wartości opowiadania. Tutaj znów doświadczam pewnej dwoistości pragnień i oczekiwań. Z jednej strony lubię, gdy czuję niedosyt, pragnienie powrotu do przedstawionego świata czy też konwencji. Czasem jednak równie mocno i (o dziwo!) pozytywnie o opowieści świadczy uczucie przesytu/szoku, a nawet swoistego niesmaku.
Krótko mówiąc: jeśli historia jest napisana po mistrzowsku, to wzbudza emocje. Jeśli wzbudza emocje, to znaczy, że czytelnik dał się wciągnąć w wizję autora. Jeśli dał się wciągnąć w wizję to po zakończonej lekturze zatrzyma się choćby na kilka sekund by odetchnąć, a po kilku latach dwa pierwsze zdania znanego opowiadania przywołają owe emocje. I ilość znaków nie ma tutaj żadnego znaczenia.
2. W opowiadaniach jest za mało opisów, świat jest słabo rozbudowany a bohaterowie istnieją tylko „teraz”.
Zasadniczo mogłabym tutaj przekopiować niemal cały poprzedni akapit, ale jednak coś tam jeszcze dopiszę. Bo mię krew zalewa jak czytam komentarze w takim tonie. Ok, zazwyczaj w opowiadaniach nie ma aż tylu opisów, co w powieści, a bohaterów z powodu konwencji spotykamy tu i teraz, bez większych szans na różnorakie retrospekcje czy wielostronicowe monologi przybliżające nam wszystkie motywy kierujące protagonistą. Tak to już bywa w opowiadaniach, ale, na bogów! To w żadnym wypadku nie powinno być przytaczane jako wada tej formy literackiej. Gdzie wasza wyobraźnia, kochani czytelnicy? Gdzie (znów) wasza wrażliwość? Czy naprawdę musicie mieć wszystko podane na tacy? Czy informacja o kolorze oczu mijanego na ulicy statysty jest wam niezbędna do pełnego zrozumienia opowiadanej historii? Czy, w końcu, o wartości dzieła świadczy jego dosłowność?
Poza tym, z dobrym opowiadaniem jest jak z górą lodową: początkowo widzimy tylko wierzchołek, a jedynie nasza wiedza, przygotowanie i kunszt autora sprawia, że nagle zauważamy wszystko to, co kryje się pod lustrem wody. Czasami mamy szczęście i pisarz tworzy kolejne historie umieszczone w konkretnym świecie: jakże miło jest wracać do ulubionego bohatera, na ukochaną planetę czy w najbardziej magiczny ze wszystkich światów, jednocześnie czując tą rozkoszną niepewność odnośnie tego, co też tym razem nas spotka. Bo, o ile kolejne opowiadania z tego samego uniwersum coś tam łączy, o tyle brak konieczności trzymania się jakiejkolwiek chronologii czy zamkniętego zbioru bohaterów daje czytelnikowi jeszcze więcej okazji do zachwytu (albo po prostu dobrej zabawy).
Poza tym, z dobrym opowiadaniem jest jak z górą lodową: początkowo widzimy tylko wierzchołek, a jedynie nasza wiedza, przygotowanie i kunszt autora sprawia, że nagle zauważamy wszystko to, co kryje się pod lustrem wody. Czasami mamy szczęście i pisarz tworzy kolejne historie umieszczone w konkretnym świecie: jakże miło jest wracać do ulubionego bohatera, na ukochaną planetę czy w najbardziej magiczny ze wszystkich światów, jednocześnie czując tą rozkoszną niepewność odnośnie tego, co też tym razem nas spotka. Bo, o ile kolejne opowiadania z tego samego uniwersum coś tam łączy, o tyle brak konieczności trzymania się jakiejkolwiek chronologii czy zamkniętego zbioru bohaterów daje czytelnikowi jeszcze więcej okazji do zachwytu (albo po prostu dobrej zabawy).
Druga sprawa to urok niedoinformowania czytelnika. Tutaj można zastosować prostą analogię do starych horrorów Stephena Kinga: im dłużej natura „straszydła” jest nieznana, tym większe napięcie podczas lektury. Gdy wychodzi szydło z worka napięcie opada i historia przestaje nas bawić (a dokładniej straszyć). I tak samo jest z opowiadaniami. To Ty, Czytelniku, masz za zadanie rozgryzać intrygę, domyślać się puenty by potem z uśmiechem stwierdzić, że się myliłeś. Nic mnie bardziej nie zasmuca niż opowiadania, w których już po kilku pierwszych akapitach przeczuwam zakończenie, a to (niestety…) w niczym mnie nie zaskakuje.
Oj kochani, to już tylko i wyłącznie wina waszych czytelniczych wyborów i preferencji. Oczywiście jeszcze nie zdarzyło mi się czytać antologii, w której wszystkie opowiadania byłyby genialne i zapadły w pamięć tak, że nawet obudzona w środku nocy zreferuję Wam sens utworu. Zazwyczaj porządne zbiory zawierają w sobie spory odsetek dzieł dobrych, ze dwie pozycje słabe i jedną-dwie perełki. Gdzie pozycje „słabe” i „perełki” to tylko i wyłącznie subiektywne odczucie potencjalnego czytelnika. Trzeba tylko wiedzieć, za jakie antologie się brać, zwracać uwagę na to, pod czyją redakcją jest konkretny tom, lub też jakie wydawnictwo konkretną antologię nam wydało. Nie od dziś wiadomo, że antologia od Fabryki Słów nie jest tym samym, co antologia sygnowana przez Solaris czy Powergraph. Ta pierwsza da wam rozrywkową pulpę ulatniającą się z pamięci tuż po przeczytaniu. A te drugie… cóż, „Smutek parseków” do dzisiaj we mnie siedzi gdzieś głęboko i nie chce odpuścić.
Kłamstwem byłoby twierdzenie, że pamiętam wszystkie czytane opowiadania. Nawet te wybitne kojarzę fragmentarycznie, wielu w tym momencie nie jestem w stanie wymienić. Ale wystarczy, by ktoś rzucił jakieś hasło czy motyw przewodni, wystarczy, że przeczytam sobie pierwsze dwa zdania, a dawne emocje wracają. I chociaż pamiętam zakończenie, wiem, o czym i JAK dany utwór opowiada, to i tak w przypadku tych najlepszych opowiadań z przyjemnością po latach powtarzam niektóre. Miałam tak ostatnio z Kuttnerem i jego serią historii traktujących o pewnej rodzinie nietypowych mutantów: wiedziałam i pamiętałam, a jednak czytałam z uśmiechem.
Tutaj pojawia się nam kolejny plus opowiadań: o ile ponowne czytanie powieści czy sag wymaga od nas dużego nakładu czasu i zaangażowania, to przy wracaniu do konkretnych opowiadań otrzymujemy niesamowitą dawkę emocji przy jednoczesnej niewielkiej stracie czasu. Ot, mam ochotę na tego czy innego autora – szperam po antologiach i poświęcam kilkanaście minut na lekturę, by potem chodzić naładowana pozytywną energią przez cały dzień. Mam ochotę na coś depresyjnego (a czasem lubię pokręconą depresyjną prozę) i robiącego zamieszanie w połączeniach między synapsami? Otwieram „Krokodylową skałę” lub „Modlitewnik” i mam to, czego potrzebowałam. A gdy chcę wrócić do źródeł, to sięgam po jakąś antologię wydaną lata temu i na jedno opowiadanie poświęcam pięć minut rzeczywistego czasu, delektując się zupełnie innym stylem samego pisania opowiadań, innego rozłożenia ciążaru poszczególnych elementów. Albo jeszcze inaczej: mam ochotę na chwilowy powrót do świata przedstawionego wcześniej w jakiejś powieści, a nie mam czasu/sił/kolejnego tomu? Znajduję w swoich książkach jakieś opowiadanie danego autora traktujące właśnie o tym a nie innym uniwersum. Pierwszy przykład z brzegu: Le Guin i świat Ekumeny…
Wbrew pozorom opowiadania, jako forma literacka pozostają w cieniu powieści i wszelakich cykli. Spośród tych, które dane jest nam zobaczyć w druku zaledwie połowa nadaje się do bezbolesnego czytania. Wydawnictwa boją się inwestować w zbiory, gdyż jest to sprawa nader ryzykowna. Nigdy nie uda się stworzyć antologii, która zadowoliłaby wszystkich w stu procentach. Poza tym podejrzewam, że kwestie praw autorskich i finansów są w takim wypadku o wiele bardziej skomplikowana niż w przypadku „zwykłej” książki. No i jeszcze musi być ktoś, kto dokonuje wyboru tych kilkunastu pozycji, a przecież każdy redaktor ma swoje preferencje i „misie”. Raz w roku, po premierze nowych Kroków w Nieznane z uśmiechem śledzę dyskusje o poziomie konkretnych opowiadań – jeszcze się nie znalazł czytelnik zachwycony całością... Nie da się stworzyć antologii dla wszystkich, tutaj niemożliwym jest jeść ciastko i mieć ciastko. Niby to rozumiem, ale smutno mi, gdy w ciągu jednego roku kalendarzowego ukazuje się jedna, góra dwie antologie warte uwagi. Osobiście mam to szczęście, że dużo staroci jeszcze czeka na przeczytanie, ale i starocie kiedyś się skończą. Zdolni pisarze tworzą opowiadania, ale brakuje rynku zbytu. I tak rośnie w narodzie przekonanie (zwłaszcza w tej części sceptycznie nastawionej do rodzimej twórczości fantastycznej), że polacy to opowiadań nie umiom.
Dobre opowiadania są kwintesencją twórczości literackiej. Są też niesamowitym miernikiem naszej, czytelniczej wrażliwości i gotowości na eksperymenty. Opowiadania w końcu są idealnym odzwierciedleniem czasów i rzeczywistości, w jakich żyją ich twórcy. O wiele więcej o świecie nauczycie się z dobrego zbioru niż z wybitnej powieści. Należy jedynie pamiętać o tym, by tak samo jak przy wybieraniu czytanych powieści, tak i przy selekcji opowiadań być świadomym i myślącym czytelnikiem.
Wyobraźni i wrażliwości!
Poruszyłaś temat, gdzie niezupełnie mogę się z Tobą zgodzić. Bo o ile autora idzie poznać i ocenić dobrze po zbiorze opowiadań, o tyle w antologiach, gdzie jest jedno jego opowiadanie (często b. krótkie) nie sposób tego zrobić w każdym przypadku. Dlaczego? Bo nie może zatrybić w każdym przypadku, a nie może zatrybić z kilku powodów: bo fabuła mi nie pasuje, bo bohaterowie są do dupy, bo nie podoba mi się takie i takie rozwiązanie, i można wymieniać i wymieniać. I o ile autor może się obronić w swoim zbiorze w kolejnych opowiadaniach, o tyle w antologii już nie, bo kolejnego opowiadania tam po prostu nie ma. Dlatego ja osobiście nie cierpię sięgać po antologie, bo to dla mnie nieporozumienie i strata czasu, a taka forma jest moim zdaniem wydawana jedynie dla zbijania kasy znanymi nazwiskami zestawionymi w jednym z tymi mniej znanymi, żeby zrobiło się o nich głośniej. Nie cierpię, nie podoba mi się to i nikt, nigdy nie przekona mnie, że antologie są fajne, bo nie są. ;)
OdpowiedzUsuńCo do opowiadań, jako zbiorów, hm, no ja mam pewien problem. Bo ja się podpisuję pod tym "mało opisów, świat jest słabo rozbudowany a bohaterowie istnieją tylko „teraz”." ,a jeśli się pod typ podpisuję, to chyba jednak mam słabszą wyobraźnie i poziom wrażliwości co do opowiadań. :) Nie wiem, czy to jest kwestia ilości czytanych opowiadań (tak myślę), że jakbym czytał częściej, to znacznie lepiej bym "je czuł", czy większego skupienia, czy może po prostu czytelnicy dzielą się na tych "czytających powieści" i "czytających opowiadania", i ja przynależę do tych pierwszych, i nigdy nie będę do tych drugich. Nie powiem, że nic nie robi na mnie wrażenia. Przykładowo "Studnia i wahadło" jest dla mnie najstraszniejszą i najbardziej ryjącą głowę rzeczą, jaką przeczytałem, a "Kroniki marsjańskie" Bradbury'ego to dla mnie majstersztyk i jedna z najpiękniejszych rzeczy, jakie było mi dane przeczytać. Ale do tej pory nikt, nawet najmniejszym calu nie zbliżył się poziomem do tych opowiadań Ray'a, i tracę nadzieję, że się to stanie. Nawet Neil Gaiman, którego osobiście uwielbiam i jest genialny, ale genialny jest zawsze w powieściach, a w opowiadaniach bardzo rzadko (zdarzyły się super opowiadania w "Drażliwych tematach", ale to było 5-6 na 24!). Jeszcze pal licho, jak opowiadania są po kilkadziesiąt stron (takie zdecydowanie się lepiej czyta), bo wtedy mam konkret - podobało się, nie podobało się, mam jakieś zdanie - ale jak to jest od 2 do 10-15 stron to ja nie wiem nic. ;) Zdecydowanie lepiej się czyta takie dłuższe, przykładowo z Biblioteki Grozy, a jeszcze lepiej jak są to nowele. Ale i tak wolę powieści, i tyle. :)
To też chyba kwestia szczęścia. Dla przykładu: jakiś czas temu pytałam na facebooku o Bułyczowa, co warto czytać, o czego zaczynać. Wśród polecanek pojawił się wielki Guslar, a ja szczęśliwie zaczęłam od Pawłysza. Bo te opowiadania o Guslarze, chociaż na swój sposób fajne, jakoś nie trafiają w moją wrażliwość jak wszystnie inne popełnione przez Bułyczowa.
UsuńCzyli rzeczywiście, może nie zatrybić.
Poza tym, ostatnią rzeczą na jaką zwracam uwagę podczas pierwszego czytania jakiejkolwiek antologii są właściwie poszczególne nazwiska: jak mi "zatrybi", to czy po pierwszym akapicie, czy po pierwszej stronie, czy też po puencie sprawdzam kto to mi tak w głowie zamieszał.
I dlatego jakos nie przekonuje mnie argument o "nabijaniu kasy znanymi autorami". owszem, fajnie gdy jest Le Guinm lub któryś z autorów znanych mi z Uczty Wyobraźni. ale gdy biorę się za jakąś antologię, gdy decyduję się na kupno, to patrzę raczej na nazwisko redaktora i wydawnictwo.
Może czytania opowiadań trzeba się nauczyć: za każdym razem spodziewać się niespodziewanego... No nie wiem, jak Ciebie przekonać :P Ja czytam i powieści i opowiadania, uwielbiam wielotomowe sagi/cykle. Bo z jednej strony nic nie boli mnie bardziej niż rozstanie z jakimś genialnym światem. A jednak opowiadania sprawiają mi wiele frajdy.
Tak jakoś dziwnie już mam.
"Kroniki Marsjańskie"czytałam niedawno i powiem tak: lubię taką depresyjną prozę.
Gaiman jakoś mnie nie zachwyca, coś tam ostatnio czytałam i nie powaliło na kolana: może musiałabym jakoś szerzej zapoznać się z jego twórczością.
No to mnie lekko zdziwiłaś, bo myślałem, że jednak te nazwiska mają znacznie, ot chociażby, żeby przeczytać opowiadanie jednego z ulubionych pisarzy, a resztę jakoby przy okazji. Ja kiedyś chcąc przeczytać opowiadanie Kinga czy Bradbury'ego, które znajduje się w antologii, musiałem za wszelką cenę przeczytać całą książkę. Ot takie natręctwo. Teraz wolę poszukać pojedynczego opowiadania gdzie indziej albo czekać z nadzieją na wydanie zbiorcze danego autora.
UsuńOczywiście nie powiem, że wszystkie antologie są beznadziejne, bo zdarzają się fajnie napisane i zebrane, gdzie jedno opowiadanie napędza drugie, nawet jak zdarzają się między nimi lata świetlne pod względem poziomu, gdzie opatrzone są odpowiednim wstępem i wyjaśnieniem takiego a takiego wyboru. Ale to już są takie antologie pisane z konkretnym zamiarem zrzeszonych na tę chwilę autorów: dostają taki temat i prośbę o napisane, więc jakoś się to potem kupy trzyma. Gdy natomiast dochodzi do zebrania kilku, kilkunastu opowiadań traktujących o podobnych temacie od różnych autorów, to już jest słabiej.
Nie musisz mnie przekonywać. Chciałem poznać Twój punkt widzenia w tej sprawie. ;) Ja sam będę dalej sięgał po opowiadania i będę starał się robić to częściej, żeby mimo wszystko jeszcze lepiej czuć te opowiadania, bo jestem święcie przekonany, że to kwestia sięgania częściej, a przy okazji po odpowiednich autorów.
"Kroniki" są mega, jak znasz coś w podobnym klimacie to proszę o rekomendację. ;)
Pisze dobrze, pisze ładnie, ale zdecydowanie lepiej do mnie trafia powieściami. Ja jestem natomiast ciekaw, jak to będzie z Dickiem, gdzie mam podobnie, jak z Gaimanem. Fani twierdzą, że rzekomo najgenialniej wypada właśnie w krótkiej formie. No cóż, sprawdzimy to niedługo. :)
Och, przepadałam za opowiadaniami.
OdpowiedzUsuńA teraz?
Lubię. Ale czytam i zapominam. Nie ma tego błysku, co kiedyś, a może już nie piszą tak dobrych opowiadań?...
Ależ właśnie chodzi o wrażliwość i wyobraźnię. Rozbudzona,rozochocona i? no właśnie - nie ma więcej :P a jeśli dobry tekst to ja chcę więcej eheh.
OdpowiedzUsuńTo właśnie jest minus opowiadań (no dobra adekwatnie -jak kiepskie -szybko się kończą... :) )
p.