Dzień dobry cześć i książką!
Dzisiaj po raz kolejny skupię się na temacie okołoksiążkowym, chodzącym mi po głowie już od dobrego roku. Chyba ŚBKi swego czasu opisywały na swoich blogach czytelnicze dziwactwa, ja jak zwykle nie miałam czasu, ale skoro nie piszę recenzji, to jakoś chwile spędzane przed komputerem muszę wykorzystać.
Temat tylko z pozoru wydaje się łatwy: czasami coś, co dla nas jest najnormalniejszą rzeczą na świecie dla innych okazuje się kompletnym dziwactwem, dlatego zamiast o samych odchyłach od normy opowiem wam ogólnie o swoich zwyczajach związanych z czytaniem książek. Mam nadzieję, że w moim powszechnym zamotaniu nie pominę żadnego z zaplanowanych elementów, a także liczę na waszą aktywność w komentarzach i podzielenie się swoimi książkowymi nawykami. Mam też nadzieję, że czytanie tego wpisu sprawi wam chociaż odrobinę tej frajdy, jaka towarzyszyła mi podczas wklepywania kolejnych akapitów.
Czyli w skrócie: czytam o każdej możliwej porze dnia: może to być piąta nad ranem, gdy piję herbatę przed wyruszeniem do pracy, może to być popołudnie, gdy Lusia zajęta jest swoimi sprawami, ale to właśnie wieczór i noc najbardziej sprzyjają zatracaniu się w lekturze. Powody są dwa. Po pierwsze, totalnie prozaicznie: wieczorem córa ogląda dobranockę, w nocy śpi. Mam wtedy spokój, nic (no, prawie ^^) nie przerywa mi lektury i nie wytrąca z rytmu. Wieczorem nie grozi mi niespodziewana wizyta listonosza, kuriera, pana od ulotek czy kominiarza. Jestem tylko ja, książka i kilka niezbędnych przy czytaniu dodatków. Nocą jest jakoś tak intymniej, nikt nie widzi, jak z przejęciem przewracam strony i szeptem wołam do autora, by mi „tego nie robił!”. Drugim powodem wyboru takiej a nie innej pory w ciągu doby na czytanie jest fakt, iż jest ze mnie niemal podręcznikowa sowa. Najlepiej zasypia mi się, gdy słońce jest już wysoko na niebie, za to w nocy mam zdecydowanie więcej energii, mój z lekka zardzewiały mózg właśnie wieczorową porą wskakuje na najwyższe obroty. Dotyczy to nie tylko czytania, ale i wszelakiej twórczości okołoblogowej. Na palcach jednej ręki mogę policzyć przypadki, w których recenzja/tekst powstały gdzieś w okolicach południa. Zawsze jest to późny wieczór, i chyba tak już pozostanie, podobnie jak wyjątkowo ostra reakcja mojego organizmu na zbyt mocne nasłonecznienie. Wampiry tak już mają.
Tutaj sprawa na przestrzeni lat prezentowała się różnie. Zasadniczo uwielbiam siedzieć na podłodze. I na podłodze czytać. Gdy mieszkałam z rodzicami ulubionym miejscem był kąsek dywanu tuż przy kaloryferze. Za oparcie służyła mi noga od dość masywnego stołu, co było o tyle ważne, że ani owa noga nie wbijała się w plecy, ani stół pod wpływem mojego opierania się nie zmieniał pozycji. Ktoś mógłby zapytać dlaczego nie opierałam się o kaloryfer, i raczej nie potrafiłabym logicznie wytłumaczyć takiego a nie innego wyboru oparcia. Ot, takie dziwactwo :) W czasach, gdy mieszkałam z rodzicami w Połczynie Zdroju moim ulubionym miejscem był fotel tuż przy piecu kaflowym, ale i tym razem nie siedziałam na nim „jak pan bóg przykazał”, tylko oparta plecami o piec, tyłkiem na jednym podłokietniku i stopami na drugim. Gdy piec był zbyt mocno nagrzany podkładałam pod plecy kocyk, by nadal cieszyć się ciepłem, a jednocześnie nie nabawić oparzeń.
W Chorzowie w końcu nauczyłam się czytać jak człowiek. Zazwyczaj przesiaduję na kanapie w dużym pokoju, ewentualnie na fotelu stojącym tuż obok. Podstawą jest bliskość stołu i jakiejś podpórki pod stopy. Jedynym minusem i kanapy, i fotela, jest ich niewygoda: przy siedzeniu przez pół godziny nic czytelnik nie odczuwa, po trzech godzinach kręgosłup naparza ostro, prawa dłoń drętwieje, a przejście do pozycji pionowej okupione jest sporym bólem. Oczywiście czasem pamiętam o umieszczeniu twardej poduchy w okolicach kręgosłupa lędźwiowego, ale jeśli niechcący się zaczytam ZANIM po poduszkę sięgnę, to pies pogrzebany, witajcie tabletki przeciwbólowe i spanie na brzuchu. Czytałabym sobie po ludzku na podłodze, ale meble są kanciaste i się niestety nie da
W Chorzowie w końcu nauczyłam się czytać jak człowiek. Zazwyczaj przesiaduję na kanapie w dużym pokoju, ewentualnie na fotelu stojącym tuż obok. Podstawą jest bliskość stołu i jakiejś podpórki pod stopy. Jedynym minusem i kanapy, i fotela, jest ich niewygoda: przy siedzeniu przez pół godziny nic czytelnik nie odczuwa, po trzech godzinach kręgosłup naparza ostro, prawa dłoń drętwieje, a przejście do pozycji pionowej okupione jest sporym bólem. Oczywiście czasem pamiętam o umieszczeniu twardej poduchy w okolicach kręgosłupa lędźwiowego, ale jeśli niechcący się zaczytam ZANIM po poduszkę sięgnę, to pies pogrzebany, witajcie tabletki przeciwbólowe i spanie na brzuchu. Czytałabym sobie po ludzku na podłodze, ale meble są kanciaste i się niestety nie da
Kiedy Silaqui miała umysł młody i wolny od wszelkich toksyn nigdy nie miała problemu z kontynuowaniem lektury po krótszej lub dłuższej przerwie. Zapamiętywało się po prostu numer strony i czy to po kilku godzinach, czy po kilku dniach, bez problemu rozpoczynało czytanie w odpowiednim miejscu. Jeśli przerywałam lekturę w sposób gwałtowny (ot, nauczyciel na matematyce wyrwał mnie do odpowiedzi czy coś w tren deseń…), brałam pierwszą lepszą rzecz i wciskałam między kartki. Czy był to rachunek ze sklepu, zapałka, kawałek kartki z zeszytu itp. W domu miałam kilka zakładek stworzonych jeszcze w podstawówce (wiecie: jakiś obrazek włożony między dwa kawałki plastiku, obrębiony ręcznie muliną), ale nie były zbyt poręczne. Przede wszystkim: zbyt wybrzuszały książkę, miały tendencję do wypadania i… jak by to powiedzieć… nie grzeszyły urodą ^^
Zasadniczo zakładek zaczęłam używać jakieś trzy-cztery lata temu. Początkowo były to zakładki zrobione własnoręcznie (narysowałam jakiś wzór, opatrzyłam podpisem, okleiłam kilkoma warstwami taśmy klejącej i gotowe), pierwszą mam w swoim pudełku do dzisiaj. Z czasem, dzięki otrzymywaniu egzemplarzy recenzenckich, w mojej (jeszcze niezasługującej na to miano) kolekcji zaczęły się pojawiać zakładki reklamujące wydawnictwo czy konkretną serię wydawniczą. Czasem ich używałam, częściej lądowały na jednej z książkowych półek. Gdy cierpiałam na bezrobocie, znów wróciłam do tworzenia zakładek, ot po to, by czymś zając ręce. Ale i z nich mało korzystałam.
Sytuacja się zmieniła w momencie, gdy Śląscy Blogerzy Książkowi dorobili się własnych zakładek, a ja otrzymałam swoja „dolę”, czyli kilkanaście sztuk. Docelowo miałam je rozdawać między znajomymi, by reklamować ŚBKową inicjatywę, ale jakoś nie potrafiłam się nimi rozstać. Może dlatego, że kolorystyka jest jak najbardziej w klimatach? Może dlatego, że logo na nich przedstawione jest mojego (wątpliwej jakości) projektu? Nie wiem, ale faktem jest, że obecnie każdą książkę czytaną w domu zakładam tekturką z logiem ŚBK. Jeśli chcecie taką zdobyć, to zapraszam w kwietniu do Katowic: ludziska organizują wymianę książkową i jako dodatek dorzucają nasze zakładki.
Jest jednakże pewna sytuacja, w której nie można zastosować zakładki, a bardzo by się przydała. Chodzi mianowicie o czytanie ebooków. Powiecie: przecież czytnik/program do czytania zapamiętuje gdzie skończyliśmy! Owszem, ale gdy czyta się na dwóch nośnikach pozbawionych możliwości synchronizacji (a raczej ja tego jakoś nie potrafię ogarnąć), to mamy problem. W idealnym świecie sprawdzam na tablecie numer strony i wklepuję ją w telefonie. W moim świecie ciągle o tym zapominam, albo nie mam czasu. Szczęśliwie, przetrwały jeszcze resztki mej pamięci, i po prostu „na oko” przerzucam strony, aż nie trafię na nieznany mi fragment zdania. Wtedy stopniowo się cofam i voilà! Czasami robię tak z książkami, które rzuciłam w cholerę pół roku temu, a teraz z nudy do nich wracam. Żałuję tylko, że nudnych książek nie zakładam banknotami: wracając po miesiącach do lektury miałabym miłą niespodziankę
Zasadniczo zakładek zaczęłam używać jakieś trzy-cztery lata temu. Początkowo były to zakładki zrobione własnoręcznie (narysowałam jakiś wzór, opatrzyłam podpisem, okleiłam kilkoma warstwami taśmy klejącej i gotowe), pierwszą mam w swoim pudełku do dzisiaj. Z czasem, dzięki otrzymywaniu egzemplarzy recenzenckich, w mojej (jeszcze niezasługującej na to miano) kolekcji zaczęły się pojawiać zakładki reklamujące wydawnictwo czy konkretną serię wydawniczą. Czasem ich używałam, częściej lądowały na jednej z książkowych półek. Gdy cierpiałam na bezrobocie, znów wróciłam do tworzenia zakładek, ot po to, by czymś zając ręce. Ale i z nich mało korzystałam.
Sytuacja się zmieniła w momencie, gdy Śląscy Blogerzy Książkowi dorobili się własnych zakładek, a ja otrzymałam swoja „dolę”, czyli kilkanaście sztuk. Docelowo miałam je rozdawać między znajomymi, by reklamować ŚBKową inicjatywę, ale jakoś nie potrafiłam się nimi rozstać. Może dlatego, że kolorystyka jest jak najbardziej w klimatach? Może dlatego, że logo na nich przedstawione jest mojego (wątpliwej jakości) projektu? Nie wiem, ale faktem jest, że obecnie każdą książkę czytaną w domu zakładam tekturką z logiem ŚBK. Jeśli chcecie taką zdobyć, to zapraszam w kwietniu do Katowic: ludziska organizują wymianę książkową i jako dodatek dorzucają nasze zakładki.
Jest jednakże pewna sytuacja, w której nie można zastosować zakładki, a bardzo by się przydała. Chodzi mianowicie o czytanie ebooków. Powiecie: przecież czytnik/program do czytania zapamiętuje gdzie skończyliśmy! Owszem, ale gdy czyta się na dwóch nośnikach pozbawionych możliwości synchronizacji (a raczej ja tego jakoś nie potrafię ogarnąć), to mamy problem. W idealnym świecie sprawdzam na tablecie numer strony i wklepuję ją w telefonie. W moim świecie ciągle o tym zapominam, albo nie mam czasu. Szczęśliwie, przetrwały jeszcze resztki mej pamięci, i po prostu „na oko” przerzucam strony, aż nie trafię na nieznany mi fragment zdania. Wtedy stopniowo się cofam i voilà! Czasami robię tak z książkami, które rzuciłam w cholerę pół roku temu, a teraz z nudy do nich wracam. Żałuję tylko, że nudnych książek nie zakładam banknotami: wracając po miesiącach do lektury miałabym miłą niespodziankę
No tak, odwieczna dyskusja, poruszana ostatnio nawet na Polsat News (zaprosili do dyskusji Rafała Kosika i musiałam sobie Iplę na telefon ściągnąć!), wracająca jak bumerang. Z jednej strony: racjonalne podejście do tematu, z drugiej sentymentalizm i przywiązanie do przedmiotów. Ja plasuję się gdzieś w środku: czytam ebooki, są dla mnie świetnym uzupełnieniem książek papierowych, pozwalają mi czytać jedną pozycję w różnych sytuacjach i różnych miejscach. Jestem za płaceniem za ebooki rozsądnej ceny (takiej, jaką ma dla przykładu SOLARIS), ale sama piracę książki, które czytam jednocześnie na papierze. Nie wszystkie: nie każda pozycja nadaje się na ebooka, tak jak nie każdą książkę można przesłuchać, (ale o tym za chwilę), a czasem mknę przez lekturę jak burza i nie mam potrzeby ratowania się ebookiem.
Jakich książek nie da się czytać w formie elektronicznej? Dla mnie są to wszelkiej maści antologie. Swego czasu miałam piraty wszystkich Kroków w Nieznane. I nie przebrnęłam przez żadne z pierwszych opowiadań kolejnych tomów. To nie było to, nie było tej magii, tej ekscytacji, tej frajdy. Próbowałam z kilkoma innymi antologiami (które chciałabym przeczytać i prędzej czy później trafią do mojej biblioteczki), ale efekt był ten sam. Nie da się, a poza tym, raczej nie warto narażać się na wyrzuty sumienia.
Co do piracenia: usprawiedliwiam je w niewielkim stopniu. Przede wszystkim: gdy zakupiłam od wydawnictwa lub w księgarni książkę papierową, a nie zawsze mogę cegłę ze sobą dźwigać: piracę. Gdy mi zależy na przeczytaniu książki, a dzisiaj mnie na nią nie stać: piracę. Ale później kupuję, czego przykładem może być Majipoor: połowę przeczytałam korzystając z biblioteki, połowę na telefonie. A dzisiaj, moi drodzy, mogę się pochwalić całością, kupioną w Solarisie.
I owszem, mogłam cykl skompletować dużo taniej dzięki kupowaniu egzemplarzy używanych. Ale jakoś nie potrafiłam, uważałam, że jestem coś winna wydawnictwu, chociaż to, że kupię te książki od nich i zrekompensuję wcześniejszą kradzież.
PS. A ebooki czytam wszędzie: w autobusie, na przerwie w pracy, czasem w nocy, gdy nie chcę świecić Lubemu latarką po oczach. Niech tylko przestaną one być takie drogie!
Jakich książek nie da się czytać w formie elektronicznej? Dla mnie są to wszelkiej maści antologie. Swego czasu miałam piraty wszystkich Kroków w Nieznane. I nie przebrnęłam przez żadne z pierwszych opowiadań kolejnych tomów. To nie było to, nie było tej magii, tej ekscytacji, tej frajdy. Próbowałam z kilkoma innymi antologiami (które chciałabym przeczytać i prędzej czy później trafią do mojej biblioteczki), ale efekt był ten sam. Nie da się, a poza tym, raczej nie warto narażać się na wyrzuty sumienia.
Co do piracenia: usprawiedliwiam je w niewielkim stopniu. Przede wszystkim: gdy zakupiłam od wydawnictwa lub w księgarni książkę papierową, a nie zawsze mogę cegłę ze sobą dźwigać: piracę. Gdy mi zależy na przeczytaniu książki, a dzisiaj mnie na nią nie stać: piracę. Ale później kupuję, czego przykładem może być Majipoor: połowę przeczytałam korzystając z biblioteki, połowę na telefonie. A dzisiaj, moi drodzy, mogę się pochwalić całością, kupioną w Solarisie.
I owszem, mogłam cykl skompletować dużo taniej dzięki kupowaniu egzemplarzy używanych. Ale jakoś nie potrafiłam, uważałam, że jestem coś winna wydawnictwu, chociaż to, że kupię te książki od nich i zrekompensuję wcześniejszą kradzież.
PS. A ebooki czytam wszędzie: w autobusie, na przerwie w pracy, czasem w nocy, gdy nie chcę świecić Lubemu latarką po oczach. Niech tylko przestaną one być takie drogie!
Słuchanie książek: coś, czego jeszcze cztery lata temu kompletnie nie rozumiałam. Podejmowałam próby, ale nic z tego nie wychodziło: ani nie potrafiłam skupić się na głosie lektora, ani nie potrafiłam śledzić fabuły opowiadanej historii. Przełom nastąpił w chwili, gdy na horyzoncie pojawiła się złowroga trzecia zmiana.
Wyobraźcie sobie taką sytuację: przez 8 godzin (w tym trzy przerwy trwające łącznie pół godziny) stoisz przy takiej maszynie:
i machasz prawo-góra-dół-lewo i tak setki razy. Lekki hałas, nieco większy fizyczny dystans do ludzi z twojej grupy i w końcu masz święty spokój! Twoje zadanie wymaga sprawności, nie myślenia. Pracujesz automatycznie, zatem czymś trzeba zając umysł.
I tak właśnie Ruda przekonała się do audiobooków. Słucham ich tylko w pracy, w tej nowej jedynie przy określonych czynnościach, ale słucham. Słuchawki wygłuszają hałas robiony przez maszyny na introligatorni, pozwalają nie zasnąć podczas nudnego ręcznego falcowania czy przyklejania wyklejki, a także broni człowieka przed RMFem, i stacjami puszczającymi disco polo. Audiobooki ratują mój mózg!
Wspomniałam w punkcie poświęconym ebookom o tym, że nie każda książka nadaje się na audiobooka. Jakie więc są książki, które się na to nie nadają? Przede wszystkim książki trudne, o pięknym i stworzonym przez autora języku. Dukaja nie potrafiłam słuchać, wolałam czytać. Jestem przekonana, że pozycji z Uczty Wyobraźni też bym nie dosłuchała. Nie lubię też słuchowisk. Od dobrej duszy miałam „Niezwyciężonego” i była to kompletna porażka. „Blade runner”, czytany na papierze wielokrotnie, też się jako słuchowisko nie sprawdził. Jak dla mnie: za dużo ozdóbek, za mało faktycznej treści.
Na dzisiaj już sobie podziękujemy: pozostałe 7 punktów jest równie rozwlekle opisane co powyższe pięć, a przecież doskonale wszyscy wiemy, że zbyt długie wywody raczej się nie sprawdzają... Za tydzień (albo już za dwa dni...) druga odsłona tego tekstu, a w nim poruszone zostaną tak ważne kwestie jak odciski, słonecznik i cisza. Miłego wieczoru i do zobaczenia, moliki moje fantastyczne!
Tak bardzo true.
OdpowiedzUsuńAle dlaczego na resztę trzeba będzie tyle czekać? :(
jeśli dobrze pójdzie, to do środy ogarnę całość. Ale wszystko zależy od Małej Rudej i tego, czy lekarstwa zaczną działać.
UsuńAudiobooki są świetne. Słuchowiska... hm... miałam tylko "Narrenturm" i mi jakoś nie podeszło, ale to pewnie dlatego, że w papierku też mi nie podeszło. Kiedyś sobie sprawdzę coś innego.
OdpowiedzUsuńI ja pewnie dam kiedyś szansę jakiemuś słuchowisku, ale raczej bez większych oczekiwań :)
Usuń