15 lut 2015

I po co czytać męczące książki?



Słowem wstępu: chociaż grafika wskazuje na „Rozmowy nad książką”, to dzisiaj mam dla was jedynie mniej lub bardziej ciekawy monolog. Wpis, z którego pochodzi ta grafika znajdziecie TUTAJ.

(Źródło zdjęcia: KLIK)

Czytanie to fajna sprawa: pozwala na chwilę uciec od szarej codzienności, poprawić humor po złym dniu w pracy czy zapełnić nadmiar wolnego czasu. Kto czyta, ten nigdy nie narzeka na nudę, za to częściej chodzi niewyspany. Tym, co często sprzyja kłótniom między czytelnikami ( i blogerami książkowymi) jest natomiast coś tak ważnego jak wybór preferowanych lektur. Coś o tym wiem, sama z politowaniem patrzę na osóbki, które od lat zachwycają się tym samym paranormalnym/romansowym chłamem i nie usiłują nawet odrobinę rozszerzyć swoich horyzontów.

(Źródło zdjęcia:KLIK)

Kiedyś być może nie dziwiłoby mnie to zbytnio: przed erą blogów recenzenckich i powszechnego dostępu do Internetu lektury wybierałam raczej przypadkowo. Początkowo, jeszcze dziecięciem będąc, jedynym ograniczeniem był mój wiek: nie mogłam swobodnie wybierać książek z działu dla dorosłych (choć i tak będąc w trzeciej klasie czytałam pozycje umieszczone na regałach dla „starszaków”), a polecanki bibliotekarek nie zawsze przypadały mi do gustu. Wypracowałam więc sobie pewien system. Dość czasochłonny i nie zawsze skuteczny, ale zazwyczaj działał. Wyglądało to mniej więcej tak: wchodzi sobie Silaqui do biblioteki i znika między regałami. Powoli przegląda grzbiety książek, często je dotykając i szukając tego „czegoś”. Gdy jakiś tytuł wydaje się ciekawy zostaje wyciągnięty z półki, a Sil czyta pierwszą stronę. Nigdy więcej: nie było ważne, czy to akurat prolog, spis bohaterów czy kilka słów od autora/tłumacza/redaktora. Jeśli pierwsza strona okazuje się równie intrygująca co sam tytuł, Sil zabiera książkę do domu i szybciutko pogrąża się w lekturze. W ten sposób poznałam Przeminęło z wiatrem, Filary Ziemi czy, stanowiące pewien przełom w moim czytelniczym życiu, Kości Księżyca.

(Źródło zdjęcia:KLIK)

Och, jakże ja zakochałam się w prozie Jonathana Carrolla! Przeczytałam wszystkie dostępne w bibliotece książki i od tego momentu skończyło się latanie wśród regałów, gdyż jakoś nie potrafiłam przekroczyć magicznej granicy pierwszego regału przy biurku bibliotekarki. Jak można się łatwo domyślić, regał ten zawierał fantastykę, od tej najlepszej (typu Lem czy Wells), po tą niezbyt wysokich lotów (chociażby Sandemo, do której i tak mam ogromny sentyment). Jednakże i tutaj wybór następnych czytelniczych przygód był totalnie przypadkowy. Ot, zaintrygowała mnie Wojna Światów, to ją zabrałam do domu (swoją drogą, jedna z najbardziej przerażających książek, jakie mi było dane w życiu czytać); spodobały mi się okładki Pratchetta (1, 2, 3)– zakochałam się w Świecie Dysku i przeczytałam wszystkie dostępne części. Później jakiś czas bawiłam się w klasyczne RPGi, i ciągnęło mnie do fantasty wszelkiej maści oraz do opowieści o wampirach (szczęśliwie, nie były to jeszcze czasy sparklących (p)Edziów) i zaczytywałam się w takiej Rice na przykład.

(Źródło zdjęcia:KLIK)

I tak sobie czytywałam różne różności. Dzisiaj nie jestem w stanie przypomnieć sobie większości tytułów, czytałam w sposób niepohamowany zdecydowanie niekontrolowany. Jedna książka się kończyła, rzeczywistość pukała do drzwi i trzeba było sięgać po coś następnego. Wyobraźcie sobie, że ja jeszcze doskonale pamiętam czasy, gdy uważałam, że Science Fiction za gatunek totalnie dla mnie. Czułam się za głupia – ot, humanistka wielbiąca mniej lub bardziej banalne historie, które broń boże nie wymagają większego wysiłku umysłowego. Po prostu bałam się, że taka literatura mnie przerośnie.

(Źródło zdjęcia: KLIK)

Wyobraźcie sobie zatem moje zdziwienie, gdy pewien znajomy z Leszna, zamiast kolejnego tomu opowieści z świata elfów, przyniósł swej ulubionej barmance opasłe tomiszcze o dziwnym, kojarzącym się z pustynią tytule. Blurb wskazywał na coś s-f. Ja tego nie chciałam nawet początkowo czytać, ale gdy już wszystkie ulotki reklamowe i stare notatki z wykładów przemaglowałam dwukrotnie, a zadrukowanego papieru na stancji zabrakło, postanowiłam przełamać niechęć i niemal na siłę zaczęłam czytać. I wtedy przyszedł czas na kolejne, jeszcze większe chyba zdziwienie, bo Diuna (tak się to paskudztwo nazywało) mnie oczarowała. Z resztą, ten sam znajomy podarował mi na urodziny Paragraf 22. Dziwnym trafem obie książki zaliczają się do tych nielicznych, które czytałam więcej niż raz, i za każdym razem czerpałam z tego niekłamaną przyjemność. I dokonałam zaskakującego odkrycia: człowiek/czytelnik pozostawiony bez jakiegokolwiek wsparcia, może szybko zapętlić się w swoich książkowych wyborach. Niby nie ma w tym nic dziwnego: gdy coś sprawia nam frajdę to raczej nie szukamy na siłę nowych przeżyć. Czasem nie mamy nawet pojęcia o innych możliwościach, innych gatunkach czy sposobach prowadzenia historii. Dobrze jest mieć jakiegoś przewodnika: odpowiednio zaopatrzoną biblioteczkę w domu, rodziców i znajomych siedzących w literaturze nieco dłużej (lub bardziej ambitnie niż my), czy też w końcu – Internet.

(najlepszy portal fantastyczny :KILK)

Tak, tak moi drodzy! Internet, mimo iż bywa (czy raczej jest) wylęgarnią trolli, kłótni o pierdoły czy gównoburz na tematy bardziej błahe od koloru moich firanek, ma też swoje plusy. A przynajmniej można takowe odnaleźć, o ile w pewnej chwili człowiek będzie miał trochę szczęścia. U mnie najlepszym wyborem okazało się założenie bloga o książkach (czy raczej przekwalifikowanie starego „niby-to-pamiętnik-ale-do-końca-nie-wiem-co”) i intensywne poszukiwanie inspiracji wśród innych blogujących. Tylko to tez było trochę błędne koło, aż nie wkręciłam się w Fantastę, nie zaczęłam poczytywać zaginionej biblioteki i nie trafiłam na kilka dobrych blogów. Może też trochę dorosłam (ponoć w wieku 25 lat wręcz wypada przestać być rozhisteryzowaną nastolatką), bo coraz częściej ulubione książki do poduszki, przyjemnie relaksujące i przenoszące w piękne światy, zaczęły mnie po prostu nużyć. Zaczęła znikać frajda z lektury, a biedna Sil zamiast chłonąć jakąś pozycję zaczęła widzieć kalki, miałkość bohaterów czy absurdalność fabuły. Zaczęłam bardziej cenić zdanie niektórych internetowych znajomych (nawet takich, z którymi słowa nie zamieniłam, a mimo to śledzę ich niemal każdą wypowiedź na pewnych forach), i w wyborze lektury kierować się ich polecankami. Co więcej: nauczyłam się czytać w odpowiedni sposób opinie na portalu lubimyczytac: naprawdę, czasem 3-4 pseudorecenzje zachwalające jakąś książkę są dla mnie idealnym wyznacznikiem tego, by po taki chłam nie sięgać.

(Źródło zdjęcia: KLIK)

Do czego dążę: czasem trzeba zaryzykować i sięgnąć po coś, co nie jest z naszej ulubionej półki, czego zawsze się baliśmy ugryźć i na co czujemy się zbyt mali. Przerobiłam chyba wszystkie podstawowe gatunki literackie, w każdym znalazłam kilka ulubionych utworów (no, może poza dramatem, nigdy nie potrafiłam czytać dramatów) i wybrałam konwencję, w której jest mi najlepiej. Od dwóch lat przoduje science fiction, a jeśli nawet pojawia się coś innego to usiłuję wybierać książki nieoczywiste, przy których moje szare komórki nieco się zmęczą. Polubiłam Ucztę Wyobraźni, chociaż gdy wprowadzano ją na rynek byłam do niej nastawiona sceptycznie, a dzisiaj z przyjemnością przeczytałabym prawie wszystkie pozycje z tej serii. Uwielbiam ulotną chwilę zwątpienia w swoje umiejętności poznawcze pojawiającą się za każdym razem, gdy sięgam po dzieło zaklasyfikowane jako nieoczywiste/trudne/pokręcone. A potem zaczynam czytać i okazuje się, że w świecie wykreowanym przez danego autora czuję się wyśmienicie. Może czasem do końca nie wiem o co chodzi, szukam pozornie ukrytego sensu i co jakiś czas sięgam po telefon, by w Internecie coś sprawdzić, może czasem czacha dymi a depresja wręcz przepływa z kart powieści wprost do mojej głowy, a ja jednak: świetnie się bawię!

(Źródło zdjęcia: KLIK)

Oczywiście czasami daję sobie odpocząć: jak chociażby teraz, gdy między Unicestwieniem a Ujarzmieniem pochłonęłam cztery tomy Pana Lodowego Ogrodu, niedługo zacznę czytać na nowo Grę o tron(czytaną lata temu w formie nie do końca legalnej), też jako oddech od bardziej porąbanych książek, a jeśli bogowie pozwolą: wrócę sobie do Pratchetta. Czyli czytuję rzeczy lżejsze gatunkowo, nie zamykam się jedynie na science fiction, planuję kolejny powrót do Paragrafu, a i może coś jeszcze mi w rączki (czy też na tablet córki) wpadnie? Z rzeczy bardziej ciężkich: na pewno dokończę Ryfterów Wattsa, zapoluję na coś z Uczty Wyobraźni, ewentualnie powtórzę sobie Sheparda i ruszę coś z Eksplorując Nieznane. Będę się męczyć, światy wykreowane i wypaczone przez niektórych pisarzy będą mi się śniły po nocach, a ja dalej będę przeciążała swoją jednostkę centralną.

(Źródło zdjęcia: KLIK)

A wszystko to dlatego, że pewnego pięknego dnia trafiłam na kilkunastu wariatów, równie zakochanych w pokręconych książkach.


ps. a tak na koniec mała wstawka muzyczna, totalnie od czapy, ale ciągle mi siedziała w głowie podczas tworzenia tego wpisu:

10 komentarzy:

  1. Pokręcone, nieoczywiste książki? Tak! Ja od siebie mogę polecić Robbe-Grilleta albo świrów z OuLiPo. Jeśli natomiast chcesz pozostać w ramach science fiction to uważam, że Kōbō Abe i jego "Czwarta epoka" to naprawdę interesujący utwór.

    OdpowiedzUsuń
  2. Trafiłaś w tym wpisem idealnie w moje aktualne odczucia. W KOŃCU zrobiłam odważne podejście do klasyki i mówię sobie: "cholera, no muszę, muszę!". Wiem, że będzie ciężko, że nie wszystko mi się podoba, nie wszystko zrozumiem, ale - jak wspominasz - czasami po te męczące książki sięgnąć warto.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. a wiesz co jest najlepsze: jak już przeczytasz ileś tam pozycji z klasyki, to te czytane na początki zyskają wiele sensu itp :)
      Życzę powodzenia :))

      Usuń
  3. Ostatnimi czasy też odczuwam potrzebę rozszerzenia repertuaru czytanych książek. Tylko nie łatwo wyjść poza fantastykę gdy tyle ciekawych pozycji zostało do przeczytania. Co prawda teraz dorwałem się do Hous of Cards, ale to z sentymentu do serialu, aczkolwiek jestem w szoku bo w książce opisane są zupełnie inne realia co sprawia, że czytam z nieskrywaną przyjemnością :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A jak u ciebie z Science fiction? albo z realizmem magicznym? CZytałeś powieści wydane w nieodżałowanym Almazie? By zmieniać horyzonty można pozostać w fantastyce, za to sięgać po rzeczy bardziej ambitne :))

      Usuń
    2. Jeśli chodzi o SF to czytałem jedynie Carda. Mówiłem Ci kiedyś, że wypożyczyłem Kwantowego Złodzieja, ale okazało się dla mnie zbyt hard :D

      Usuń
    3. Sięgnij kiedyś po pierwszy tom Kronik Majipooru. Albo Diunę: na pewno się nie zawiedziesz :)

      Usuń
  4. Carrolla lubię, ale inna fantastka średnio do mnie trafia, albo za trudne, albo za nudne, albo za mało realne (choćby Carroll był realny ;) )

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ależ science fiction bywa realna. Zwłaszcza, gdy czytasz taką starszą ^^

      Usuń

Szanuję krytykę, ale tylko popartą odpowiednimi przykładami. Jeśli chcesz trollować, to licz się z tym, że na tym blogu niekulturalnych zachowań tolerować nie będziemy, a komentarze obraźliwe będą kasowane :)