Tytuł:Valentine Pontifex
Autor:Robert Silverberg
Cykl wydawniczy:Kroniki Majipooru, tom 3
Wydawnictwo:Solaris
Data wydania: 04.2009
Ilość stron: 456
Moja ocena: 4/6
Valentine Pontifex to tytuł trzeciej księgi zaliczanej do Kronik Majipooru. Chronologicznie druga po Zamku Lorda Valentine’a, opublikowana została dopiero po Kronikach Majipooru. Zagmatwane, ale mające sens, zwłaszcza przy kolejnym czytaniu części cyklu. Uprzednio mieliśmy do czynienia z przeglądem historii Majipooru, historii skupionej na osobniczych przeżyciach i ich znaczeniu dla historii globu. Tutaj znów spotykamy pozbawionego kiedyś władzy Koronala i jesteśmy świadkami jego moralnych rozterek. Z planetą dzieje się coś złego, wszędzie pełno złowrogich znaków, a pospolici mieszkańcy spotykają się z przeciwnościami zażegnanymi tysiące lat temu. Dlaczego, mimo pełnej miłości polityki Valentine’a na tym wielkim lądzie dzieje się źle? Co burzy spokój najpogodniejszych mieszkańców?
Rozwiązanie zagadki okaże się przerażające, ale zakończenie historii przyniesie ulgę i mieszkańcom planety i czytelnikowi. Nie da się ukryć, że Valentine swoją naiwnością zaprzecza wszelkim cechom, jakie powinny towarzyszyć głównemu władcy Majipooru (czy raczej: władcy najbardziej bliskiemu mieszkańcom planety). Jego wcześniejsze przeżycia tłumaczą obecny stan rzeczy, ale sam Valentine zdaje się zbyt naiwny i dobroduszny jak na władcę takiej rzeszy ludzi. Czytelnik razem z majipoorskimi sceptykami oczekuje przejęcia władzy i przeniesienia się Koronala do Labiryntu. Wszelkie znaki wskazują na konieczność takiego rozwoju akcji, a jednak Valentine do ostatniej chwili broni się przed tym przykrym obowiązkiem. Jednocześnie przejawia on całkowity brak myślenia perspektywicznego, odrzuca wszelkie rady i trwa przy swoim uporze, pogarszając tym sytuację swoją i swoich poddanych. Być może to moje skrzywienie i nabyta niechęć do kryształowo czystych i do przesady dobrych bohaterów, ale nie da się ukryć, że postać Valentine’a dość szybko zaczęła mnie irytować w tej odsłonie Kronik Majipooru. Swoistą przeciwwagą dla naiwnego Koronala okazuje się być Hissune, którego wcześniejsze doświadczenia z Rejestrem Dusz nauczyły obiektywniejszego spojrzenia na zachodzące w świecie zmiany.
Nie po raz ostatni Silverberg ukazuje nam człowieka z ludu, który o wiele bardziej nadaje się do władania planetą niż kandydaci z wyższych sfer. Oczywiście Hissune, jakiego spotykamy z trzecim tomie Kronik jest już zupełnie innym człowiekiem niż Hissune przesiadujący w Rejestrze Dusz, ale nadal znajdujemy w nim świeżość bezkompromisowość małego przewodnika z Labiryntu. Trzeźwy osąd i odrobina brawury okazują się być lepszym sposobem radzenia sobie z problemami władcy niż miłosierdzie i ufność, charakteryzujące ustępującego Valentine’a. Na kartach powieści spotykamy bohaterów znanych nam z Zamku…, jednak tym razem stanowią oni jedynie tło, na którym o wiele wyraźniej rysują się różnice poglądów Koronala i jego następcy. Dodatkowo w żaden sposób nie widać u nich jakichkolwiek zmian na płaszczyźnie psychologicznej: chociaż od wydarzeń przedstawionych w Zamku… minęło sporo czasu, to wydają się oni niezmienni w swych osądach.
Chociaż bohaterowie nie zachwycają, to Valentine Pontifex jest książką magiczną i pełną rozmachu, zwłaszcza pod kątem kreacji świata. Silverberg znów z powodzeniem rysuje przed nami swą wielką wizję, zapełnia karty powieści kolejnymi informacjami o naturze Majipooru i jego mieszkańców. Każdy z wątków pobocznych okazuje się być istotnym zarówno dla samej fabuły, jak i historii całej planety i nie ma tutaj miejsca na przypadkowe czy też usilne rozdmuchiwanie powieści. Co więcej: czytelnik po zakończeniu Valentine Pontifexa nie czuje przesytu i z rozpędu sięga po kolejną książkę Silverberga. Ja tak zrobiłam i jedynie trochę mi żal, że ta przygoda kiedyś musi się skończyć…
Tekst napisany w ramach wyzwania
(kliknięcie w baner przeniesie was na stronę wyzwania)
Ach, Silverberg. Sięgnąłbym po Majipoor gdyby nie wrodzona niechęć do cykli (chyba, że jestem w stanie na raz dostać/wypożyczyć wszystkie części; no dobra, są wyjątki od tej zasady). Czytałem jego "Ciernie", "Człowieka w labiryncie" oraz "W dół, do ziemi". Wszystkie opierały się na tym samym pomyśle (wyjątkowo skrzywdzony przez los [temu losowi rzecz jasna ktoś/coś pomagał/o] człowiek ogarnia się, akceptuje samego siebie i robi coś dobrego dla otoczenia, ew. naprawia swoje i/lub innych winy), do tego autor korzysta z estetyki horroru cielesnego. Mimo cierpkiego smutku przenikającego ukazany świat przedstawiony i splątane losy bohaterów, w gruncie rzeczy wszystko ma optymistyczny wydźwięk (nigdy nie jest za późno by podłubać przy własnym życiu, samemu lub z pomocą innych) i kończy się również w miarę dobrze, nawet jeśli zmęczony samym sobą i całym otoczeniem bohater decyduje się na samotność.
OdpowiedzUsuńI do Majipooru trzeba będzie kiedyś zawitać, ech.
Właśnie sobie uświadomiłam, że prócz Majipooru spotkałam się z twórczością Silverberga dwa razy, w antologiach "To, co najlepsze w SF" pod redakcją Davida G. Hartwella. I w sumie bardzo trafnie ująłeś jego sposób pisania i budowania emocji.
UsuńZawitaj, mam nadzieję, że się nie zawiedziesz :)
Karolu Silaqui dobrze mówi, to naprawdę niezły cykl. Słabsze są chyba tylko Góry Majipooru
UsuńBTW dzięki za link do mnie, w kolumnie po prawej stronie. ;) od lat biję się z myślami by i u mnie zrobić listę linków, ale nie mogę się jakoś zebrać do tego.
OdpowiedzUsuńNie ma za co: lista ta jest przede wszystkim moją ściągą do czytania blogów. Niby używam jeszcze feedly, ale sporadycznie. A na blogu zawsze tytuł nowej recenzji u zaprzyjaźnionych blogerów wpadnie mi w oko ^^
Usuńzdecydowanie nie dla mnie :(
OdpowiedzUsuń