Aleksandra Radziejewska: Koniec roku sprzyja rozważaniom na temat tego, co nas spotkało. Na blogach i portalach spotkać możemy się z różnymi podsumowaniami, tym razem jednak, zamiast zwykłego bilansu plusów i minusów chcę zaproponować wam coś innego (i mam nadzieję ciekawszego). O czytaniu, pisaniu i wszystkim, co z współczesną fantastyką związane porozmawiam z Dawidem “Fenrirem” Wiktorskim i Emilem “Rhegedem” Strzeszewskim. Pierwszego znacie jako autora bloga Zaginiony Almanach, drugi niedawno debiutował w Powergraphie powieścią “Ektenia”, prowadzi również blog Miejsce na krawędzi szeptu.
Zatem panowie, jak pod kątem czytelniczym oceniacie mijający rok?
Zatem panowie, jak pod kątem czytelniczym oceniacie mijający rok?
Dawid Wiktorski: Różnie. W kwestii polskich autorów - dosłownie kilka nazwisk uratowało ten rok, i praktycznie w żadnym wypadku nie był to debiutant (z jednym wyjątkiem, ale zakrawałoby to na kryptoreklamę w tej rozmowie, więc wybacz, Emilu). Kilka ciekawych rzeczy się pojawiło (dwie nowe książki Anny Kańtoch, ostatni tom trylogii Agnieszki Hałas, trochę wznowień Marcina Wolskiego i Macieja Parowskiego), ale poza tym nie było… nic. Odgrzewane kotlety, Fabryka Słów z dwudziestymi i trzydziestymi wydaniami Pilipiuka czy Kossakowskiej. Tutaj raczej szału się nie upatruję.
W kwestii prozy zagranicznej odrobinę lepiej - wznowienie świetnego złodziejskiego fantasy Lyncha, sztandarowej powieści Gaimana, nowe wydanie “Frankensteina”, zbiorcze wydanie “Ziemiomorza”, którego naprawdę u nas brakowało i kilka innych rzeczy. Wydaje mi się, że względem poprzedniego roku było trochę lepiej, ale nie analizowałem za bardzo tematu. Wnioski są raczej proste – miłośnicy mocniejszej fantastyki nie mieli tak dużego wyboru jak ci, którzy zadowolą się byle pulpą.
W kwestii prozy zagranicznej odrobinę lepiej - wznowienie świetnego złodziejskiego fantasy Lyncha, sztandarowej powieści Gaimana, nowe wydanie “Frankensteina”, zbiorcze wydanie “Ziemiomorza”, którego naprawdę u nas brakowało i kilka innych rzeczy. Wydaje mi się, że względem poprzedniego roku było trochę lepiej, ale nie analizowałem za bardzo tematu. Wnioski są raczej proste – miłośnicy mocniejszej fantastyki nie mieli tak dużego wyboru jak ci, którzy zadowolą się byle pulpą.
Emil Strzeszewski: Aż tak negatywnie minionego roku bym nie oceniał. Wyszło kilka naprawdę dobrych utworów. Jeśli chodzi o powieści, konkurencję daleko w tyle zostawili Łukasz Orbitowski ze “Szczęśliwą Ziemią” oraz Czarek Zbierzchowski z “Holocaustem F”. W opowiadaniach wyróżniał się znacząco Wojtek Szyda z “Popiołunem”, najpierw opublikowanym w wydaniu specjalnym “Fantastyki”, potem w antologii “Rok po końcu świata”. Wreszcie, o czym osobiście nie potrafię nie wspomnieć, zaczął rozkręcać się fantastyczny rynek e-booków. BookRage przekroczył wszelkie normy popularności z pakietem książek Janusza Zajdla. To był fenomen. Powergraph zaczął wypuszczać premiery niektórych książek tylko w e-bookach, czego przykładem moja “Ektenia”. “Czas Fantastyki” wreszcie jest w formie elektronicznej, na dodatek za darmo. Wracając do papieru - Dawid wspomniał o “Ziemiomorzu” i to też jest znakomity ruch ze strony wydawnictwa Prószyński i S-ka. Wydaje mi się, że fantastyka zaczyna poczynać sobie nieco śmielej. Wchodzimy do głównego nurtu, czego przykładem działalność Wita Szostaka oraz Szczepana Twardocha. Pulpowo też nie jest źle, ale w tej materii zawsze jest lepiej. Musimy rozwijać się wielotorowo i jestem spokojny, iż tak właśnie będzie. Przykładem chociażby ruchy ludzi zgromadzonych wokół Kuźni Gier, która inwestuje sporo w “Wolsunga” i robi to bardzo mądrze. Wiedzieliście, że chłopaki przygotowują antologię opowiadań spod szyldu “Wolsunga”? W kuluarach mówi się też o uruchomieniu polskiej linii “Uniwersum Metro” Głuchowskiego, ale to na razie tyle, ile mogę zdradzić.
A.R.: Faktycznie, kiepsko było w tym roku z udanymi debiutami opatrzonymi końcówką .pl, ale ja tego jakoś specjalnie nie odczułam. Na pewno pozytywnie zapisała się w mojej pamięci antologia „Szortal fiction”, w której to dało się czuć powiew świeżości zarówno ze względu na szalone niekiedy pomysły autorów, jak i niedającą się ukryć dobrą zabawę towarzyszącą powstawaniu tego zbioru. Obiły mi się o uszy wspomniane przez was tytuły, i cieszy mnie fakt, że polska science fiction w miarę dobrze się trzyma. Co więcej: jeśli już jakaś książka fantastyczna zdobywa uznanie krytyków, to możemy być pewni, że chodzi o SF właśnie, a nie fantasy. Niby potrafię znaleźć dla tego wytłumaczenie: fantasy siłą rzeczy jest już czymś wtórnym i niemożliwym zdaje się stworzenie czegoś nowego w tej konwencji, ale i tak nie potrafię już z przyjemnością czytać nowych książek opartych na ogranych schematach. I chyba nie jestem w tym odosobniona, skoro wspomniane „Ziemiomorze” rozeszło się na pniu.
Jakkolwiek jednak nie szanowałabym fantasy, tak w 2013 roku na mojej liście czytelniczej królowało science fiction. Odświeżyłam sobie „Kroniki Diuny”, sięgnęłam po Zajdla i Lema, wsiąkłam w książki Dukaja i z lubością czytałam kolejne tomy „Kroków w nieznane”. I, mimo łącznie 60 książek przeczytanych, przyszły rok zapowiada się równie smakowicie: jeszcze dużo klasyki czeka na swoją kolejkę. Mam też nadzieję, że książka elektroniczna zyska jeszcze większe znaczenie na rynku i pomoże mniejszym wydawnictwom wypuszczać dobre SF: przykładem może być Almaz, które znikło jakiś czas temu, a obecnie wraca z elektronicznymi wersjami wydanych już książek. Oby rozszerzenie oferty pomogło im wydać kolejne dobre science fiction, bo tego nigdy za wiele. Pozostaje jedynie obawa, czy w zalewie wszechobecnej tandety typu paranormal romance można zarobić na fantastyce naukowej? I dlaczego tak trudno przebić się jej do szerszego grona czytelników?
Jakkolwiek jednak nie szanowałabym fantasy, tak w 2013 roku na mojej liście czytelniczej królowało science fiction. Odświeżyłam sobie „Kroniki Diuny”, sięgnęłam po Zajdla i Lema, wsiąkłam w książki Dukaja i z lubością czytałam kolejne tomy „Kroków w nieznane”. I, mimo łącznie 60 książek przeczytanych, przyszły rok zapowiada się równie smakowicie: jeszcze dużo klasyki czeka na swoją kolejkę. Mam też nadzieję, że książka elektroniczna zyska jeszcze większe znaczenie na rynku i pomoże mniejszym wydawnictwom wypuszczać dobre SF: przykładem może być Almaz, które znikło jakiś czas temu, a obecnie wraca z elektronicznymi wersjami wydanych już książek. Oby rozszerzenie oferty pomogło im wydać kolejne dobre science fiction, bo tego nigdy za wiele. Pozostaje jedynie obawa, czy w zalewie wszechobecnej tandety typu paranormal romance można zarobić na fantastyce naukowej? I dlaczego tak trudno przebić się jej do szerszego grona czytelników?
D.W.: Akurat z tą popularnością paranormali obecnie to bym już nie przesadzał - to był trend, który już właściwie przeminął. Teraz triumfy święcą romansy wplecione w schemat anty- i dystopii. Ale fakt, fantastyka naukowa do szerokiego grona się nie przebija (mówimy o prawdziwej SF, a nie marnych podróbkach dla młodzieży właśnie). A powód jest raczej prosty - wystarczy zobaczyć wszystkie zestawienia “najlepszych” książek. Wygrywa tania pulpa sygnowana nazwiskiem takim jak Pilipiuk, Piekara czy inny Ćwiek. Ich teksty absolutnie nie mogą zmuszać do myślenia - bo nie tego oczekuje grupa docelowa. A już porządne SF tego wymaga, toteż nic dziwnego, że jest ono niszą niszy na naszym rynku. Co za tym idzie - zarobić się po prostu nie da. Zresztą, jedyną sensowną gałęzią wydawniczą w Polsce są podręczniki szkolne, bo bez tych obejść się praktycznie nie da.
A.R: Przyznam szczerze, że dla mnie wszystkie romanse osadzone w fantastycznej otoczce są takie same właśnie ze względu na proporcje między wątkiem miłosnym a wątkiem fantastycznym. W tych wszystkich powieściach dla młodzieży, fantasy czy science fiction są tylko modnym dodatkiem, tłem dla zazwyczaj wtórnych perypetii młodych bohaterów. Niby można znaleźć w tym plusy: oto nastolatek ma szansę bezboleśnie oswoić się z magicznymi światami i, być może, za jakiś czas sięgnie po coś ambitniejszego. Niestety, jak pokazuje nasze doświadczenie z “Eksplorując nieznane”, jeśli ktoś już zaczął czytać paranormalne tworki to szanse na sięgnięcie po bardziej wymagającą lekturę są nikłe. I jako powód takiego stanu rzeczy nie podałabym jedynie lenistwa czytelników. Problemem jest mnogość tytułów miałkich i brak potrzeby szukania czegoś nowego (lub starego…). Kiedyś wyglądało to tak: po przeczytaniu wszystkich preferowanych tytułów człowiek szukał czegoś następnego i siłą rzeczy sięgał, czasem kompletnie przypadkowo, po lektury z wyższej półki. Nie miał po prostu wyboru. Tak w czasach licealnych przeczytałam Wellsa czy Vonneguta: ot, zainteresował mnie tytuł na skromnej półce z pozycjami fantastycznymi. Dzisiaj miałabym większy wybór i kto wie, czy kolorowe okładki nie wygrałyby z pozycjami chociażby Powegraphu?
Za małą popularność science fiction odpowiadamy też trochę my, jej zagorzali fani. Wbrew pozorom większość dzieł z półki SF nie wymaga wielkiej wiedzy naukowej i nie jest napisana językiem przerażająco skomplikowanym. Czytam właśnie Silverberga, i choć to klasyka pełną gębą, to jest to przede wszystkim przepiękna historia osadzona w jeszcze piękniejszym świecie, do zrozumienia której nie muszę co chwila sięgać po słownik czy Wikipedię. Może zamiast boleć nad nikłym procentem ludzi czytających dobre science fiction czas zacząć pokazywać, że nie taki diabeł straszny?
Za małą popularność science fiction odpowiadamy też trochę my, jej zagorzali fani. Wbrew pozorom większość dzieł z półki SF nie wymaga wielkiej wiedzy naukowej i nie jest napisana językiem przerażająco skomplikowanym. Czytam właśnie Silverberga, i choć to klasyka pełną gębą, to jest to przede wszystkim przepiękna historia osadzona w jeszcze piękniejszym świecie, do zrozumienia której nie muszę co chwila sięgać po słownik czy Wikipedię. Może zamiast boleć nad nikłym procentem ludzi czytających dobre science fiction czas zacząć pokazywać, że nie taki diabeł straszny?
E.S.: Mamy takich czytelników, jakich sobie wychowaliśmy. To nic nowego - historia stara jak świat, dotyczy fantastyki w ogóle, nie tylko SF (w ogóle literatury). Ludzie przede wszystkim najpierw czytają, a później zastanawiają się, co przeczytali. Jeśli chwytają książki niekoniecznie wymagające od nich głębokiej analizy, na czytaniu się kończy. To nie wina czytelników, tylko autorów, którzy nie mają nic do powiedzenia, a piszą. Nawet pulpa może być bardzo dobra i może wymagać, stymulować, wywoływać refleksję. Osobiście nie mam nic przeciwko. Jednak nawet w pulpie wygrywa zwykle byle co.
Wyleczyliśmy się już trochę z Pilipiuka, za to jest legion innych, którzy wypluwają z siebie wciąż te same książki. Kilka wcale niezłych, większość jednak jest, jaka jest. Jaki jest koń, każdy widzi. Aby była równowaga - wśród autorów patrzących trochę dalej też bywa różnie. To nie jest tak, że jeśli ktoś ma coś do powiedzenia, to koniecznie musi mu się udać to powiedzieć. W zeszłym roku na szczęście było nieźle w obu przypadkach. Wstydu nie ma. Trzeba jednak uważać, bo jeśli będziemy wciąż i wciąż zaniżać standardy, czytelnik stanie się tak samo obojętny jak pisarze, którym zależy tylko na wydaniu kolejnej książki, nieważne w jakiej jakości. Dobrze byłoby, abyśmy wreszcie zdali sobie z tego sprawę.
Aby nikt nie posądził mnie o to, że wycieram swoje brudy czyimś kosztem, przywołam swój przypadek do krótkiej analizy i mam nadzieję, że rozłożycie mnie na czynniki pierwsze. Zadebiutowałem książką raczej trudną, pisaną przez sześć lat, doszlifowaną z mojej perspektywy w każdym szczególe, ale nie ułatwiającą czytelnikowi roboty. Aby się przegryźć przez “Ektenię”, trzeba często szukać informacji poza książką. Można oczywiście tego nie robić, ale traci się sporo z lektury. Język też jest inny, niż zwykło to się sądzić o języku debiutantów - to dlatego, że terminowałem przez kilka lat opowiadaniami w magazynach. Czego się nauczyłem, to moje. Pragnę wyrwać moich odbiorców od czytania dla czytania. Chciałbym, aby interpretowali. Niech nawet oceniają negatywnie, ale niech pomyślą nad lekturą. Starałem się stworzyć warunki, w których będzie to możliwe. Nie wiem, czy mi się to udało, nie mi oceniać. Wierzę jednak, że nie stworzyłem czegoś na wzór “kolejnej książki z półki”. Nie kalkulowałem, czy ma się sprzedać, czy nie. Chciałem przede wszystkim być uczciwy wobec siebie.
Wyleczyliśmy się już trochę z Pilipiuka, za to jest legion innych, którzy wypluwają z siebie wciąż te same książki. Kilka wcale niezłych, większość jednak jest, jaka jest. Jaki jest koń, każdy widzi. Aby była równowaga - wśród autorów patrzących trochę dalej też bywa różnie. To nie jest tak, że jeśli ktoś ma coś do powiedzenia, to koniecznie musi mu się udać to powiedzieć. W zeszłym roku na szczęście było nieźle w obu przypadkach. Wstydu nie ma. Trzeba jednak uważać, bo jeśli będziemy wciąż i wciąż zaniżać standardy, czytelnik stanie się tak samo obojętny jak pisarze, którym zależy tylko na wydaniu kolejnej książki, nieważne w jakiej jakości. Dobrze byłoby, abyśmy wreszcie zdali sobie z tego sprawę.
Aby nikt nie posądził mnie o to, że wycieram swoje brudy czyimś kosztem, przywołam swój przypadek do krótkiej analizy i mam nadzieję, że rozłożycie mnie na czynniki pierwsze. Zadebiutowałem książką raczej trudną, pisaną przez sześć lat, doszlifowaną z mojej perspektywy w każdym szczególe, ale nie ułatwiającą czytelnikowi roboty. Aby się przegryźć przez “Ektenię”, trzeba często szukać informacji poza książką. Można oczywiście tego nie robić, ale traci się sporo z lektury. Język też jest inny, niż zwykło to się sądzić o języku debiutantów - to dlatego, że terminowałem przez kilka lat opowiadaniami w magazynach. Czego się nauczyłem, to moje. Pragnę wyrwać moich odbiorców od czytania dla czytania. Chciałbym, aby interpretowali. Niech nawet oceniają negatywnie, ale niech pomyślą nad lekturą. Starałem się stworzyć warunki, w których będzie to możliwe. Nie wiem, czy mi się to udało, nie mi oceniać. Wierzę jednak, że nie stworzyłem czegoś na wzór “kolejnej książki z półki”. Nie kalkulowałem, czy ma się sprzedać, czy nie. Chciałem przede wszystkim być uczciwy wobec siebie.
A.R.: Howardowski "Conan" to wytwór pulpowy, a jednak widzę w nim dużą wartość, przesłań też się kilka znajdzie… Nie demonizuję popularnej literatury, jedynie czasem irytują mnie wypowiedzi w stylu lepsze „50 twarzy Grey’a” niż nic. Bo, i tutaj Emilu masz rację, skoro papkę ludzie chcą czytać, to zawsze znajdą się autorzy produkujący na skalę masową łatwe do sprzedania tytuły. A wydawnictwa będą je wydawać i na nich zarabiać. Obojętnych czytelników jest kilkakrotnie razy więcej od nas, ale ich obojętność jest wybiórcza. Gdy osobie zapatrzonej w kiepskich lotów literaturę kobiecą/młodzieżową wytknie się brak ambicji czytelniczych lub ewidentne braki w warsztacie ukochanej autorki rozpętuje się wojna na argumenty brzmiące (w dużym uproszczeniu) lubię to i przy tym pozostanę!!!.
Mówisz o wychowywaniu sobie czytelników, a ja, jako przede wszystkim czytelnik, dopiero potem recenzent, jakoś nie potrafię sobie tego wyobrazić. Być może wynika to z faktu, że od zawsze poszukiwałam czegoś nowego w literaturze i stawianie sobie coraz wyższej poprzeczki było naturalnym krokiem niezbędnym do dalszego cieszenia się z lektury. Jeśli ktoś pragnie się rozwijać to nie trzeba mu pomagać, sam dojdzie do pewnych wniosków. Jak jednak przemówić do tych, którzy utknęli na pilipiukopodobnych książkach, jak do nich trafić? Nie widzę dobrego sposobu, może poza upartym spamowaniu na wszelkich ogólnoliterackich forach o tym, jak świetną książkę się przeczytało (i, że o dziwo była to fantastyka).
Wracając do tematu debiutantów: każdy z nich, gdy tylko zobaczy swoją książkę wydrukowaną i oprawioną, jest przekonany o genialności swego dzieła. Zazwyczaj są to opowieści pisane przez lata i wielokrotnie przerabiane do momentu, w którym jakieś wydawnictwo postanawia zaryzykować i książkę wydać. Czyli, w idealnym świecie, każdy debiut powinien być czymś przynajmniej przyzwoitym. Niestety, rzeczywistość aż tak różowo nie wygląda, a coraz większa popularność self-publishingu przyczynia się do zaistnienia na księgarnianych półkach książek, które nigdy nie powinny być wydane. I to nie ze względu na to, że autor się nie starał (bo starał się bardzo i pewnie setki godzin poświęcił swojemu tekstowi), a dlatego, że większość wydawnictw woli nieść wątpliwą rozrywkę niż kaganek literackiej wiedzy.
Powoli kończąc naszą dyskusję (pewnie i tak dla wielu będzie to tl;dr...) chciałabym się dowiedzieć czego oczekujecie od roku 2014? Zarówno jeśli chodzi o wasze osobiste plany związane z literaturą, jak i nasze fantastyczne podwórko?
Mówisz o wychowywaniu sobie czytelników, a ja, jako przede wszystkim czytelnik, dopiero potem recenzent, jakoś nie potrafię sobie tego wyobrazić. Być może wynika to z faktu, że od zawsze poszukiwałam czegoś nowego w literaturze i stawianie sobie coraz wyższej poprzeczki było naturalnym krokiem niezbędnym do dalszego cieszenia się z lektury. Jeśli ktoś pragnie się rozwijać to nie trzeba mu pomagać, sam dojdzie do pewnych wniosków. Jak jednak przemówić do tych, którzy utknęli na pilipiukopodobnych książkach, jak do nich trafić? Nie widzę dobrego sposobu, może poza upartym spamowaniu na wszelkich ogólnoliterackich forach o tym, jak świetną książkę się przeczytało (i, że o dziwo była to fantastyka).
Wracając do tematu debiutantów: każdy z nich, gdy tylko zobaczy swoją książkę wydrukowaną i oprawioną, jest przekonany o genialności swego dzieła. Zazwyczaj są to opowieści pisane przez lata i wielokrotnie przerabiane do momentu, w którym jakieś wydawnictwo postanawia zaryzykować i książkę wydać. Czyli, w idealnym świecie, każdy debiut powinien być czymś przynajmniej przyzwoitym. Niestety, rzeczywistość aż tak różowo nie wygląda, a coraz większa popularność self-publishingu przyczynia się do zaistnienia na księgarnianych półkach książek, które nigdy nie powinny być wydane. I to nie ze względu na to, że autor się nie starał (bo starał się bardzo i pewnie setki godzin poświęcił swojemu tekstowi), a dlatego, że większość wydawnictw woli nieść wątpliwą rozrywkę niż kaganek literackiej wiedzy.
Powoli kończąc naszą dyskusję (pewnie i tak dla wielu będzie to tl;dr...) chciałabym się dowiedzieć czego oczekujecie od roku 2014? Zarówno jeśli chodzi o wasze osobiste plany związane z literaturą, jak i nasze fantastyczne podwórko?
D.W.: W dogonienie przez naszych autorów poziomu światowego przestałem wierzyć już dawno - ambitne tytuły giną pod tonami papki tworzonej przez wyrobników. Ogółem to więcej niezłych tytułów z rynków zagranicznych i ograniczenie napływu śmiecia, który potem nazywa się książkami roku w miliardach kategorii. A poza tym mam żadnych sprecyzowanych planów.
E.S.: Życzyłbym nam więcej ciekawej literatury, przede wszystkim różnorodnej. Jest na to szansa, bo polscy autorzy eksplorują coraz dalej i zapuszczają się śmielej w nieznane do tej pory sobie rejony. Dotyczy to tak starych wyjadaczy, jak i debiutantów. Ciekawie działa Marcin Podlewski - należy się przyjrzeć jego utworom. Chciałbym przeczytać znowu coś Kuby Małeckiego, bo do tej pory jak nikt inny trafnie opisywał moje własne pokolenie. “W Odbiciu” było genialne, a “Odwrotniak” niewiele gorszy (choć dla rozwoju Kuby jako pisarza istotniejszy). Ciekaw jestem, co teraz zaserwuje nam Michał Protasiuk, Paweł Majka, czy Kuba Nowak. Z zagranicy po prostu życzyłbym sobie dobrych książek, bez jakichś szczególnych preferencji. Anglojęzyczna literatura ciekawi mnie ze względu na nieco inne spojrzenie, na pewien dystans do spraw, którego tu nie spotykam. Toteż chłonę tamtejsze reportaże i książki quasi-reportażowe.
Chciałbym też, aby wreszcie ruszył z kopyta marketing książek. To nie musi stać się za sprawą monstrualnych kwot na reklamę, wystarczą małe kroki, wykorzystywanie chociażby w bardziej świadomy sposób social mediów, metod innych niż marketing szeptany. Niech nie kończy się na wydaniu książki, a doda się do tego dotarcie do czytelnika. Bo jeśli książka nie zdobędzie terenu poza białymi kartami (niezależnie papierowymi, czy cyfrowymi), to w dłuższej perspektywie może być naprawdę kiepsko.
Chciałbym też, aby wreszcie ruszył z kopyta marketing książek. To nie musi stać się za sprawą monstrualnych kwot na reklamę, wystarczą małe kroki, wykorzystywanie chociażby w bardziej świadomy sposób social mediów, metod innych niż marketing szeptany. Niech nie kończy się na wydaniu książki, a doda się do tego dotarcie do czytelnika. Bo jeśli książka nie zdobędzie terenu poza białymi kartami (niezależnie papierowymi, czy cyfrowymi), to w dłuższej perspektywie może być naprawdę kiepsko.
D.W.: Tak nawiasem wtrącę, że z tą reklamą to wg moich informacji jest dość dziwna sprawa - brak u nas faktycznego medium mającego naprawdę dużą siłę przebicia (chociaż zależy też, na jakie grupy czytelnicze patrzeć), a że wszelkie promocje w sieci na e czy reklamy są drogie i mało skuteczne, to raczej przekonywać nie trzeba. Ogółem czytelnictwo obecnie postrzegane jest jako nudziarstwo, co też skutkuje takimi, a nie innymi wynikami sprzedaży.
A.R.: Moje plany są dość skromne, ale w większości pokrywają się z waszymi: chcę czytać dobrą prozę w polskim wydaniu, chcę widzieć jej coraz większe znacznie na rynku. Chciałabym też, by dobra literatura popierana była odpowiednimi chwytami marketingowymi. Niech się pojawia więcej Twardochów, którzy zakorzenieni w fantastyce przekonają mainstream do innych światów. Niech Dukaj napisze coś mniej hermetycznego (albo, napisze coś w swoim stylu i jednocześnie wyda powieść zrozumiałą dla ogółu). Niech imprezy typu Targi Książki w Krakowie docenią fantastów, i niech fantastyka przestanie być z założenia rzeczą trudną do ogarnięcia. A droga do spełnienia mej wizji (i po części waszej) jest prosta: pokażmy ludziom przystępność dobrej fantastki. Piszmy o niej w sposób zrozumiały do ogółu, piszmy o niej w sposób totalnie subiektywny. Wbrew pozorom wielu ludzi czytających chłam na kilogramy jest w stanie zakochać się w kunszcie słowa. Byle tylko ich odpowiednio zachęcić. W końcu, czytelnicy poszukują magii, nawet o tym nie wiedząc :)
Jeszcze długo moglibyśmy toczyć tą dyskusję, jeszcze wiele wątków poruszyć. Chciałabym zaprosić do dyskusji jeszcze kilku zagorzałych fantastów, ale czuję, że wyszłaby z tego opasła książka pełna refleksji niekoniecznie interesujących dla tych, którzy fantastykę traktują po macoszemu. Zatem kończę, dziękuję za poświęcony czas i mam nadzieję na kolejne dysputy w nieco większym gronie.
Zapraszam też do dyskusji w komentarzach: wiem, że nie wyczerpaliśmy tematu, i w sumie o impuls do waszych odpowiedzi nam chodziło.
Emil, Dawid: dziękuję za wizytę w Kronikach Nomady, i do zobaczenia :)
Jeszcze długo moglibyśmy toczyć tą dyskusję, jeszcze wiele wątków poruszyć. Chciałabym zaprosić do dyskusji jeszcze kilku zagorzałych fantastów, ale czuję, że wyszłaby z tego opasła książka pełna refleksji niekoniecznie interesujących dla tych, którzy fantastykę traktują po macoszemu. Zatem kończę, dziękuję za poświęcony czas i mam nadzieję na kolejne dysputy w nieco większym gronie.
Zapraszam też do dyskusji w komentarzach: wiem, że nie wyczerpaliśmy tematu, i w sumie o impuls do waszych odpowiedzi nam chodziło.
Emil, Dawid: dziękuję za wizytę w Kronikach Nomady, i do zobaczenia :)
Mnie zawsze ciekawi, dlaczego ktoś chce "wychowywać" lub wskazywać odpowiedni kierunek. Każdy człowiek jest inny, ma inną wyobraźnię, inny pogląd i ogląd. Nie wszyscy też aspirują do literatury "wyższej czy lepszej" (i to też jest subiektywne co jest to wyższe czy lepsze). Ja na ten przykład jestem antytalentem jeśli chodzi o języki obce. Nawet język rosyjski, który za moich młodych lat był przymusowy, a który jest przecież dość podobny do naszego, sprawia mi poważne problemy. Jeśli dla kogoś "pulpa" jest już wyzwaniem, to cieszmy się, że się go podejmuje, a nie patrzymy na niego z góry, bo czyta "tandetę" i nie ma aspiracji. Wśród tej "pulpy" też są świetnie napisane pozycje, które czyta się z niekłamaną przyjemnością, pozwalając umysłowi na odpoczynek i zwykłe cieszenie się przygodą, którą opowiada. Jeśli staniemy na pozycji kierunkowskazu "<- tu be : tu cacy ->", to ci, którzy nie dają rady z tym cacy, pójdą precz, a może się wręcz zniechęcą do czytania. Ja tam z równą frajdą czytam i to i to i nie segreguję za bardzo.
OdpowiedzUsuńfperfect - dokładnie tak :) Mnie bawi takie patrzenie z góry na ludzi, którzy czytają 'pulpę'. Cóż, na tych oceniających osobników mam pewne przysłowie o wysokości, załatwianiu potrzeb fizjologicznych i jednej z części ciała, ale nie jest ono na miejscu, zatem daruję sobie cytowanie ;) Niech każdy czyta, co lubi - jeżeli ma potrzebę czytania lekkiej i niewymagającej myślenia książki - co w tym złego? Wydawnictwa muszą wydawać takie utwory, nie dziwmy się, że chcą zarobić. Każdy chce, a jaka jest sytuacja w Polsce - wszyscy wiemy.
UsuńMimo wszystko lektura tej dyskusji zmotywowała mnie (albo utwierdziła, bo właściwie już wcześniej miałam taki zamiar) do sięgnięcia po trudniejszą literaturę :)
Pozdrawiam!
@Fprefect, Hiliko: oboje macie rację, ale i oboje NIE wpisujecie się w grono ludzi, których literackie wybory mnie bolą. Bo Tomek czyta książki tak rozstrzelone tematycznie, że nawet ja wymiękam, A ty, Hiliko, ostatnim zdaniem pokazałaś, że jednak pragniesz poznać coś nowego.
UsuńI o to w tym wszystkim chodzi: o chęci rozwoju.
Jeśli dla kogoś pulpa jest wyzwaniem i jest za trudna, to sobie temat odpuszcza. Albo brnie w to i z czasem zauważa, że prosta literatura i dla niego jest prosta, zatem sięga po coś trudniejszego.
Niech każdy czyta co lubi, jak najbardziej, Ale tolerancja dla tkwienia w jednym nurcie nie musi iść w parze z akceptacją dobrowolnego zastoju intelektualnego, prawda?
A co jeśli to nie jest zastój? Jeśli to jest maks jaki może z siebie wycisnąć? Nie wszystkich mateczka natura równo obdzieliła. Czy jest to powód do deprecjacji takiego czytacza? Czy można go od razu nazwać abnegatem? Nigdy tego chyba nie zrozumiem, tej potrzeby mesjanistycznej, wytyczania jedynie słusznego kierunku.
UsuńPrzyznam się, że ja też nie lubię wartościować książek, czy gatunków. Zawsze przy tym nasuwa mi się pytanie: według czyich wartości mamy oceniać, co jest wartościowszą literaturą? I dlaczego czyjeś wartości mają być "lepsiejsze" od innych? Poza tym, faktycznie dla niektórych np. prosta i uboga literacko obyczajówka to szczyt możliwości - jak tu na kogoś takiego się obrażać i fochać? Co innego, jak ktoś ma predyspozycje, ale mu się nie chce ich wykorzystywać - ale nie mam pojęcia, jak takiego lenia nakłonić do rozwoju intelektualnego. I w zasadzie po co nakłaniać, po co uszczęśliwiać go na siłę, skoro zadowala go jego własna ignorancja? Bo my chcemy, żeby był mądrzejszy? Pozwolę sobie zacytować, bo się z tym stwierdzeniem zgadzam: "Jeśli ktoś pragnie się rozwijać to nie trzeba mu pomagać, sam dojdzie do pewnych wniosków.". Dla mnie chęć rozwoju albo w człowieku jest, albo jej nie ma - i nie ma znaczenia, jaki gatunek lubi czytać, lub czy wybiera rzeczy modne, czy klasykę. Uważam, że każda książka może czegoś nauczyć, jeśli mamy w sobie tę chęć rozwoju; siła napędowa rozwoju nie tkwi w książce, ale w człowieku.
UsuńNajgorzej jednak nie jest z tym, że ktoś makulaturę czyta. Gorzej jest, gdy ktoś NIE POZWOLI SOBIE WYTŁUMACZYĆ, że może istnieć coś wartościowszego.
OdpowiedzUsuńNa zasadzie: "To jest wartościowe, bo mi się to podoba."
Ale jeśli ktoś uważa, że książka jest wartościowa, bo jest w niej "miłość pełna wyrzeczeń, która przetrwa wszystko" to nie ma sensu tłumaczyć mu, że coś jest "wartościowsze", zwłaszcza, że to może być wartościowsze dla mnie, bo literatura bazująca tylko na rzeczonej miłości mnie nudzi. Nie widzę sensu w prześciganiu się, kto ma większą rację i jaka literatura jest "wartościowa", bo ile czytelników, tyle wizji na temat "dobrej książki". Rzecz nie polega na tym, żeby wszyscy mieli to samo zdanie a na tym, by umieli o tym dyskutować bez rzucania się sobie do gardeł (tutaj faktycznie muszę powiedzieć, że większość bojowników to czytelnicy Zmierzchów i Greyów, ale wśród miłośników tzw. "wyższej literatury" [kto w ogóle stanowi, czym jest owa literatura?] też się to zdarza. Jakoś mnie odtrąca zacięcie pt. "ja mam rację i zajebisty gust a czytelnik tego i owego to plebs", nawet jeśli jego upodobania faktycznie sięgają literatury wyższych lotów. To maszeruje żwawym krokiem w stronę snobizmu. A czytanie (przynajmniej dla mnie) ma być przyjemnością, nie wyścigiem kto i po jakiej książce stał się mądrzejszy...
Usuńto zdanie
UsuńA czytanie (przynajmniej dla mnie) ma być przyjemnością, nie wyścigiem kto i po jakiej książce stał się mądrzejszy...
to ja bym sobie walnęła jak tapetę na ścianie, bo się z nim w 100% zgadzam.
Rodzaj lektury zależy też od naszego stanu ducha, nie wyobrażam sobie np. że po 8 godzinach zawijania w sreberka w pracy, mam jeszcze siłę na czytanie czegoś ambitnego z przesłaniem - chwycę za lekką i niezobowiązująca lekturę, która pozwoli mi zapomnieć.
Święte słowa, dziewczyny :)
UsuńKali, ja Cię podziwiam, że masz siłę czytać cokolwiek, bo ja, gdy pracowałam w sezonie 12 godzin na kuchni (przy ruchu niemiłosiernym, części pracowników krew z nosa szła), wracałam do pokoju i czytałam czasopisma, bo były na tyle krótkie, że tylko na to byłam w stanie się zdobyć: przez 2 miesiące nie przeczytałam nic :D
UsuńWtedy zrozumiałam, że statystyczny Kowalski, który robi na budowie dzień w dzień, nie musi mieć ochoty na czytanie czegokolwiek, jak i na różne inne wyrafinowane rozrywki, bo nawet mój gust muzyczny na te dwa miesiące "zszedł na psy", jak to określiła moja koleżanka.
Paskuda, gdzie tam ja mam siłę - przeczytanie powieści 200 stron zajęło mi dobry tydzień. Ale jak zobaczyłam mój zeszłoroczny bilans, gdzie goodreads pokazał mi 7 książek (liczę, ze czegoś nie dodałam,a le nawet nie pamiętam...), to zwyczajnie chce trochę w siebie wmusić czytanie.
UsuńA statystyczny Kowalski/a to zazwyczaj ma jeszcze stos innych rzeczy do roboty prócz pracy na budowie, czy innej fabryce. Życie nie jest bajka, organizm nie jest ze stali, a ja czasami mam wrażenie, że mi słoń usiadł na mózg i nic już nie jest w stanie mi pomóc...
Po ośmiu godzinach fizycznej pracy też jakoś nie byłam w stanie strawić Dukaja czy Twardocha, ale taki Asimiov już przyjął się lepiej :PP
UsuńFaktycznie, czasem się nie ma siły na trudne książki, ale też te lżejsze potrafią prezentować sobą coś więcej niż tylko rozrywkę.
Szczerze mówiąc, nie bardzo widzę jakiekolwiek wychowywanie czytelników. Jeśli ktoś jest czytelnikiem - pasjonatem, w końcu sam zacznie przeglądać biblioteki/internet w poszukiwaniu czegoś z wyższej półki. Jeśli zaś czyta tylko dla odmóżdżenia i relaksu zwojów nerwowych, głupiutkie romanse są akurat tym, czego mu potrzeba i zachwalanie czegoś, przy czym mózgownicę trzeba wysilić nie będzie skuteczne.
OdpowiedzUsuńNatomiast co do Szostaka i innych autorów, którzy wyrwali się z poletka fantastycznego, to nie patrzę na zjawisko tak optymistycznie. Fantastyka owszem, wdarła się do mainstreamu, ale jako książki dla dzieci i młodzieży. Ambitna proza dla dorosłych ciągle odcina się od etykietki "fantastyka", nawet, jeśli z niej wyrosła. W ten sposób odczytuję sprzedaż statuetki Zajdla przez Szostaka. Tak więc spodziewam się raczej ugruntowania pozycji fantastyki jako prozy młodzieżowej (gładko przecież przejmuje wszystkie te funkcje, które kiedyś pełniła młodzieżowa literatura podróżnicza), a zdolni autorzy ambitnych pozycji dalej będą uciekać do głównego nurtu...
Ech, problem się zaczyna, gdy uznamy czytanie za czynność elitarną samą w sobie. To błąd przyznawać specjalne "taryfy ulgowe" dla kogoś, kto zamyka swój czytelniczy horyzont na granicy, którą wyznacza paranormalny romans lub porno dla mamusiek.
OdpowiedzUsuńZastanowił mnie temat, jak zachęcić ludzi do sięgania po fantastykę - mnie akurat nie trzeba szczególnie namawiać, ale przyznam, że jak po nią sięgam, to raczej wybieram coś z klasyki. Rzadko sięgam po nowości i odstrasza mnie głównie mnogość książek (ale nadmiar i zalew słabych pozycji dotyczy chyba wszystkich działów literatury). Do tego czytam różne gatunki i nie jestem na bieżąco z tym, co dzieje się akurat w świecie książek fantastycznych. Dlatego przed regałem z fantastyką czuję się jak dziewczątko bardzo zagubione w gęstej mgle. Pomocne są na pewno recenzje nowości, ale pomyślałam, że fajnie byłoby też móc przeczytać takie "recenzje mnogie", czyli np. opisujące kilka książek danego autora, jakie tematy on najczęściej porusza, co w jego prozie jest charakterystycznego; albo opisujące różne serie i co jest w nich głównym motywem; albo wpisy krótko charakteryzujące kilka książek różnych autorów, poruszających podobny temat - żeby ktoś nie obeznany z fantastyką miał jakiś punkt zaczepienia, punkt wyjścia. Wyzwaniem i zachętą do rozwoju mogłyby być wpisy poświęcone np. dwóm książkom na podobny temat - jednej łatwiejszej, drugiej trudniejszej, na zasadzie: dałeś sobie radę z tą łatwiejszą, a interesuje cię ten temat, to może sięgniesz po trudniejszą. Nie wiem, czy funkcjonowałoby to w praktyce (a może już ktoś takie rzeczy publikuje, tylko je przegapiłam?), ale patrząc po sobie, to dla mnie byłoby to zachęcające. Takie zachęcenie przez oswojenie z tematem fantastyki, nowościami wydawniczymi. Łatwiej odważyć się na eksploracje nieznanego, jeśli ma się przewodnika, kogoś kto podpowie i będzie cię ubezpieczał, żebyś nie utonął w zalewie paranormal romance czy co tam jest akurat modne ;)
OdpowiedzUsuńEch, dajcie znać kiedy Fenrir odkryje w końcu myśl inną, niż "literatura popularna jest popularna!".
OdpowiedzUsuńProblemem zresztą nie jest to, że sprzedaje się głównie kicz i tandeta - bo tak jest od tysięcy lat, tylko to, że coraz trudniej dotrzeć do odbiorcy z pozycją nieco bardziej wymagającą. Zresztą i sami twórcy często tego nie ułatwiają. Jeśli autor nie chce brać udziału w promocji swojego tytułu, bo "pisarz jest od pisania i niczego więcej", to niech się nie dziwi, że siedzi w ciemnicy o chlebie i wodzie, zamiast brylować na salonach. Cieszy mnie więc, że Emil takich godnych primadonny zachowań nie ma, bo jego "Ektenia" to naprawdę świetna rzecz :)