Tytuł: Ziarna Ziemi
Autor: Michael Cobley
Cykl wydawniczy: Ogień ludzkości t1.
Wydawnictwo: MAG
Data wydania: 30.08.2013
Ilość stron: 608
Moja ocena: 4/6
Science fiction lubi pokazywać czytelnikowi, w jaki sposób upływ czasu zmienił ludzkość. W zależności od potrzeb autorzy SF przenoszą akcję swoich powieści o kilka lat (jak to zrobili Pratchett i Baxter w Długiej Ziemi), skaczą do ludzkości za niecałe dwa wieki (jak choćby w Przebudzeniu Lewiatana), czy też odnajdują ludzi na tyle daleko, że ci nie pamiętają już staruszki Ziemi (Kroniki Diuny Herberta). O ile umieszczanie akcji w najbliższej nam przyszłości może być ryzykowne ze względu na szybkie dezaktualizowanie się wizji autora, o tyle odstęp dwóch-trzech wieków jest już wyjściem bezpieczniejszym. Można spokojnie nawiązywać do rodzimej planety, dodając do tego praktycznie wszystkie wizje, jakie tylko autorowi przyjdą na myśl. I tylko od twórcy zależy, na ile obraz oczaruje czytelników. Dzisiaj do świata schyłki XXIII wieku zabierze nas Michael Cobley i jedno jest pewne: temu pisarzowi wyobraźni nie brakuje.
Cała przygoda rozpoczyna się w 2126 roku, kiedy to Ziemia przegrywała pierwszą wojnę z inteligentną rasą obcych zwanych Rojem. Nie widząc nadziei na wygraną i ocalenie planety, ludzie zdecydowali się wysłać w przestrzeń Hyperiona, Tenebrosę i Forrestala: trzy statki kolonizacyjne, będące swoistą ostoją ludzkości. Każdy z nich skierował się w innym kierunku, a jego celem była ucieczka i dotarcie do miejsca, w którym Rój przestanie być zagrożeniem. Po 150 latach na planecie Darien pasażerowie Hyperiona rozwinęli dobrze prosperujące społeczeństwo, dzieląc przestrzeń życiową z Uvovo: humanoidalną, rozwiniętą rasą pochodzącą z Dariena, a obecnie zamieszkującą jego lesisty księżyc Nieviestę. I wszystko mogłoby wskazywać na kolejną książę o tym, jak ludzie świetnie sobie radzą w innym miejscu, gdyby nie fakt, że pewnego dnia na Darienie pojawiają się wysłannicy z Ziemi i sojuszniczej Hegemonii Sendrukańskiej. Od tej chwili Ziarna Ziemi obfitowały będą w mnóstwo zwrotów akcji, politycznych podchodów i stopniowego przybliżania czytelnikowi natury kolejnych wrogów i przyjaciół Ziemiosfery.
Michael Cobley wykonał kawał dobrej roboty podczas tworzenia swej książki. Mnogość ras, z jakimi będziemy mieli do czynienia na kartach powieści, może przyprawić o zawrót głowy. Zwłaszcza, że każdy przedstawiciel innego gatunku opisywany jest bardzo obrazowo, a Cobley stara się dodatkowo przemycać nam historię ważniejszych bohaterów w sposób na tyle szczegółowy, na ile pozwala na to fabuła. Nie sposób chwilami odnieść wrażenia, że jest tego wszystkiego za dużo, że kolejne wtrącenia, edukujące czytającego, jednocześnie zbyt często odciągają jego uwagę od głównej intrygi. Im dalej jednak zagłębimy się w lekturę, tym bardziej zasadne zdaje się zastosowanie takiej konstrukcji fabuły, tak samo z resztą z prowadzeniem narracji. W Ziarnach Ziemi bowiem spotykamy się z sytuacją, w której to każdy rozdział skupia się na jednym z głównych bohaterów, dzięki czemu możemy być świadkami wydarzeń na wielu frontach, nie dowiadując się jednocześnie wszystkiego o ich genezie i stopniowo odkrywając niuanse polityki nakręcającej całą historię.
Cobley nie stworzył typowej space opery, a jedynie (czy też „aż”) w dość ograny schemat wplótł kilka innych gatunków, bez zmrużenia okiem sięgając po elementy szpiegowskie, kryminalne czy też, znane nam choćby z twórczości Ursuli K. Le Guin, wtrącenia bezsprzecznie kojarzące się z fantasy. Taka mieszanka sprawdza się nad wyraz dobrze, dodając jednocześnie zimnej przestrzeni kosmicznej odrobiny romantyzmu. Nie sposób też autorowi odmówić poczucia humoru: podczas wizyty jednego z bohaterów na swego rodzaju „stacji przerzutowej” gdzieś w kosmosie czytelnik czuję się jakby żywcem przeniesiony na plany filmowe dwóch produkcji, traktujących wizję kosmitów z sporym przymrużeniem oka. Wielość chwilami absurdalnych istot pozaziemskich, natężenie obcości i nierealności wydają migawkami z kosmicznego portu przedstawionego w Facetach w czerni lub pewnego odcinka brytyjskiego serialu Doctor Who. Nie można oczywiście jednoznacznie potwierdzić istnienia takiej filmowej inspiracji, faktem jednak jest, że podczas czytania o przygodach Kao Czi nie sposób uśmiechnąć się pod nosem i poczuć pewnej popkulturowej swojskości.
Pierwszy tom Ognia Ludzkości to sześciusetstronicowa, wielowątkowa powieść, w której elementy science fiction podane są w bardzo strawny i pozbawiony poważnych naukowych wywodów sposób. Pomimo fizycznej ciężkości, Ziarna Ziemi w odbiorze są przystępne i ciekawe nawet dla space operowych laików. Z drugiej strony, lektura tej książki komuś bardziej obeznanemu w temacie może dostarczyć sporo rozrywki podczas wyłapywania oczywistych nawiązań do literatury czy popkultury. Jedynym, co razi już w połowie powieści, to przewidywalny sposób prowadzenia fabuły: mimo wielości bohaterów i opcji politycznych jak na dłoni widać drogę z punktu A do punktu B. Na szczęście, Cobley między A i B wstawia dobre pół kosmicznego alfabetu, pozbawiając tym samym czytelników prawa do postawienia zarzutu sztampowości fabuły.
Ogień ludzkości rozpala się powoli, Cobley cierpliwie i z wyczuciem pilnuje, by płomień nie wybuchł zbyt mocno i zbyt szybko się wypalił. Czy takie podejście się sprawdzi, czy w następnych tomach historia zapłonie mocno i równomiernie, czy też przygaśnie pozbawiona mocniejszych fabularnych podmuchów? O tym przekonamy się w kolejnych częściach, a tymczasem pozostaje nam cieszyć się przebogatą wyobraźnią i przyzwoitym rzemiosłem autora, pozwalającym czytać Ziarna Ziemi bez zgrzytania zębami.
Recenzja napisana dla portalu:
Narobiłaś mi smaka na tę książkę swą recenzją :-)
OdpowiedzUsuńŚwietna recenzja, chętnie zagłębie się w tej lekturze
OdpowiedzUsuń